niedziela, 30 marca 2014

Rozdział III

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Banita
Krainy Północy, 4 lata później

Pomrokę ciemnego pokoju rozświetlał słaby blask dwóch do połowy ściekłych świec stojących nieopodal miski z resztką obiadowego dania z soczewicy, spodeczka z dwoma ugotowanymi jajkami leżącymi na kawałku zielonej sałaty i kufla z ostatnimi łykami piwa na popitkę. Grube paluchy przyozdobione drogimi pierścieniami ostatni raz chwyciły za ciężką, mosiężną łychę i skierowały ostatki przekąski w nieprzebyte czeluści ukryte za spuchniętymi ustami i żółtymi zębiskami. Jajka czekał podobny los. Ostatnie trzy hausty piwa również, czwarty zaś spłynął kącikami ust na białą wełnianą chustę zatkniętą pod grubą warstwą szyjnego sadła.
Baltazar uśmiechnął się, odwiązał zabrudzony śliniak i przetarł nim usta, szczególną uwagę zwracając na kąciki z zalegającym w nich płynem. Odłożył chustę na stół, po czym rzucił okiem na swoją drogocenną fioletową szatę wysadzaną przy kołnierzu diamentami. Po stwierdzeniu jej nienagannej czystości spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu gościa i już chciał się odezwać, lecz przyłożył tylko zaciśniętą pięść do ust i lekko wypuścił powietrze. Kolacja wciąż nie została strawiona.
Ponownie uśmiechnął się do kontrahenta, a ten odwzajemnił uśmiech i gestem dłoni ukazał, że nigdzie mu się nie spieszy. Chwycił swój kufel z piwem i także pociągnął głęboki łyk.
Baltazar sięgnął po wiszącą nieopodal drewnianą fajkę i woreczek z wysokiej klasy tytoniem, którego napchał do środka i odpalił. Zaciągnął się majestatycznie proponując instynktownie to samo swojemu gościowi, ten jednak, ponownie gestem dłoni, odmówił.
- Więc mówi pan panie… - zaczął Baltazar zakładając nogi na stół, co przy jego otyłości wydało się rozmówcy dużym wyczynem.
- Robin – pomógł mu. – Mówcie mi Robin.
- A więc mówi pan, panie Robin … - Baltazar znów zawiesił głos mierząc wzrokiem swojego rozmówcę – że jest pan w stanie TEGO dokonać?
- Tak sądzę – odpowiedział Robin z nutą ironii w głosie.
Baltazar ponownie zmierzył go od stóp do głów.
- Chudy, niewysoki – wyliczał. – Nie wydajesz ty się ani krzepkim rycerzem, ani rzutkim szermierzem.
- Zaiste, mości panie.
- Ale gadasz mało. A jak kto mało gadatliwy, to i więcej zrobić zdoła. To się ceni.
- Przesąd, panie, czcza gadanina. Nie wierzę, że jedno wyklucza drugie, ale fakt faktem, wygadany nie jestem.
- Pomnij – rzekł celnik wracając do tematu – że przed tobą niejeden na tym krześle siedział. I niejeden taki, jak ciebie dwóch, ba, nawet trzech. I żaden – westchnął – wrócić nie zdołał. - Dlaczego tobie mam zadanie to powierzyć?
- Bo legendy krążą takie, że już żaden inny się nie poważy? – Zapytał sarkastycznie, a zarazem retorycznie Robin.
- Gawiedź zawsze szepce – usłyszał w odpowiedzi.
- Zawsze, jakom żywy – awanturnik przyznał rację kupcowi. – Nie znaczy to jednak, że nie nastały dla ciebie mroczne czasy, dobrodzieju. Flisowie obniżają ceny…
- Przewoźniki, kurważ ich mać, się znalazły. Oryle zwykłe, popaprańcy, niech im łodzie podziurawi, niech się potopią na tych rzekach!
- Akcje spławu idą w górę – kontynuował Robin nie zważając na obelgi i narzekania celnika – a objazdu gościńcami pikują w dół. Z tego, co wiem, z okolicy zdjęto przymus drożny, co z resztą nie powinno dziwić biorąc pod uwagę sytuację. Jakby tego było mało, drewno nie jest już takie tanie jak kiedyś, drwale podbijają ceny na każdej belce. Z tego wynika, że wyrób wozów przestaje się opłacać, co jeszcze pogłębia kryzys resortu. Marne tu wasze widoki. Powiedz, panie, ilu przewoźnych przeprawiało się tędy, odkąd pojawiła się szkarada…
- Znam sytuację ekonomiczną swojego fachu lepiej niż ty – przerwał jego wywody celnik. – Strategiczne miejsce, główny trakt, psia mać, myślałem, że złapałem Boga za nogi! Każdy kupiec od królestwa Filipa po ziemie oleśnickie jechał tędy i płacił w mojej komorze, bo nie dość, że przymus drożny dla południowców, to i mirem monarszym obłożone, więc bezpieczniej było. Szósta część cła do mnie szła, pojmujesz? Szósta część! Żyłem jak pączek w maśle.
- Widać – przerwał mu Robin. – Nie obraź się, panie, ale nie wierzę w przypowieści o uczciwych celnikach, nawet w tak idealnie położonych miejscach.
- Jak śmiesz – oburzył się Baltazar.
- Jeśli mamy współpracować oczekuję szczerości – rzekł zaglądając prosto w zmęczone oczy wytrąconego z równowagi grubasa. - Niczego więcej. Dużo załatwialiście pod stołem?
- Do czego potrzebna ci ta informacja? Masz się pozbyć szkarady, a nie spisywać mój życiorys. Ja mam zapłacić po robocie, a nie klękać przed konfesjonałem.
- Bździągwa mogła się zagnieździć z powodu nieprawości, nie rozumiesz tego, panie? Jeśli nie chcemy współpracować, nie osiągniemy niczego – rzekł Robin podnosząc się i kierując ku drzwiom. – Kłaniam się.
- Czekaj – wykrzyknął Baltazar odsuwając krzesło. – Trochę tego było.
Robin zatrzymał się.
- Te większe przewozy, jak rozumiem?
- Oczywiście. Te, przy których opłacało mi się zaryzykować.
- Co ze strażą?
Baltazar roześmiał się.
- Straż mam tu – rzekł wyjmując zza pazuchy opasły worek monet. – Raymond Rahn, mówi ci coś to nazwisko?
- Obiło mi się o uszy.
- Największy skurwiel i interesant w zaścianku. Podkomendny świętej pamięci króla Filipa, teraz dowódca dywizji na usługach króla Andre. Żeby usłyszeć brzęk monet zabije nawet matkę.
- Miał nadzorować waszą działalność?
- Otóż to. W gruncie rzeczy to jego nadzorowanie sprowadzało się do dbałości o ślepotę innych.
- Kolejna zadowalająca okoliczność.
- To wszystko było zbyt piękne. Zbyt idealnie ułożone, by mogło nie budzić zazdrości. Teraz ja ci powiem, w co nie wierzę, panie Robinie. Nie wierzę w nagłą chęć ukarania mnie przez Opatrzność. Nie wierzę w bestię mającą ukarać grzesznika. Wiem, że zaszkodzić mi chce ktoś z żywych. Nie proszę cię o odnalezienie go, po prostu pozbądź się golema. To moja jedyna szansa na powrót do interesu.
- Ostatnia kwestia, zapłata – przypomniał Robin. – Biorąc pod uwagę powagę sytuacji rozumiem, że efekt jest wyceniony wysoko?
- Tysiąc – odrzekł bez namysłu Baltazar. Widać było, że przeprowadził już niejedną rozmowę na ten temat.
- Nie rozumiemy się – odrzekł Robin. – Nie zależy mi na pieniądzach.
Baltazar spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
- Czego więc chcesz w zamian?
- Poparcia – powiedział Robin. – Poparcia moich racji i możliwości przemowy na radzie kupieckiej.
- Jakiego, do cholery jasnej, poparcia?
- W ludziach, ma się rozumieć. Militarnego. Jesteście wpływowym kupcem i opłacacie żołd kilku żołnierzy w zamian za rozległe korzyści. Oczekuję tych ludzi do walki po mojej stronie.
- Z kim chcecie walczyć?
- To moja osobista sprawa.
- Niech będzie – odrzekł po długim namyśle Baltazar. – Zgadzam się. Załatwię wam kilku chłopaków. Do zamachu stanu może się nie nada taka ilość, ale do obicia kilku mord jak malowani.
- Wiedziałem, że się dogadamy, Baltazarze – ucieszył się Robin.
- Świń z wami nie pasłem – oburzył się celnik. - Panie Baltazarze – poprawił stanowczo wyjmując pióro, inkaust i papiery potrzebne do spisania dokumentów. Uśmiech na jego twarzy zdradzał jednak, że jest usatysfakcjonowany negocjacjami.
- A notariusz?
- Nie będzie nam potrzebny.
- Macie uprawnienia? - Robin zagwizdał dając upust swojemu zdziwieniu.
- Tak, oficjalnie mogę się nazywać również notariuszem. Wszystko mam na oficjalnym piśmie, okazać?
- Nie trzeba, wierzę na słowo – rzekł Robin chwytając za pióro celem podpisania się na umowie.
- Aha, jeszcze jedno – przypomniał sobie po dłuższej chwili Baltazar. – Jeśli dzisiejsza rozmowa wyjdzie poza próg mojego domu, już możesz zamawiać mogiłę. Uwierz mi, wciąż stać mnie na najlepszych zabójców w królestwie.
- Przyjąłem – odrzekł Robin dopijając piwo i nakładając swój podróżny kapelusz. – Do tej pory myślałem, że to ja jestem największym bandytą w królestwie, ale widocznie są lepsi. Będę się pilnował.
                Po tych słowach Baltazar skojarzył fakty, rozpoznał twarz młodzieńca i wytrzeszczył oczy. Gość doskoczył do niego i szybkim ruchem ręki przyłożył mu sztylet do tłustej szyi.
                - Jedno słowo królowi i skończysz swój żywot – wyszeptał patrząc w jego przerażone oczy. - Ta rozmowa nie wyjdzie poza te ściany, jakżeś mnie sam o to prosił, Baltazarze.
                - Książe… - wymruczał oszołomiony kupiec. – Wszyscy myśleli, że ty…
                - Wiem, co myślą ludzie. Plotki o mojej śmierci są jednak przesadzone. Tak samo jak nazywanie mnie banitą. To mój przyrodni brat bezprawnie uzurpuje sobie prawo do tronu i to za nim powinno się rozwieszać listy gończe, bo nie wierzę w przypadkowość śmierci króla Filipa. Prędzej czy później wrócę na tron Baltazarze, a ty mi w tym pomożesz. Jeśli mnie zdradzisz, skończysz jak zdrajca – odrzekł popychając go na ścianę i wychodząc z pokoju zostawiając kupca z kołatającym sercem.
                                               ***
- Hej, ty! – wołał siedzący na wozie z sianem piegowaty, rudowłosy chłopek.
- Kto? Ja? – zdziwił się przechodzień, po czym uśmiechnął się na widok osobliwej, zabawnej fryzury chłopca. Był on obcięty na pieczarkę.
- Nie, nie ty.
- Więc kto?
- Starucha z długim nosem. Oczywiście, że do ciebie mówię. Widzisz tu jeszcze kogoś?
- No, mały – pogroził palcem książę Edward, zmieniając oblicze swojej twarzy. Osobiście nie lubił takich żartów. – Zawrzyj gębę, bo ci przytrę nosa i się nauczysz szacunku! Czego?
- Wilka złego. Byłeś u Baltazara?
- A bo co?
- A bo to, że na wojaka nie wyglądasz, a porywasz się na dużą rzecz – rzekł wyjmując zza pazuchy jedno z ogłoszeń traktujące o jednorazowym zleceniu na poczwarę paraliżującą główny trakt, a także o sowitym wynagrodzeniu  przez kupca Baltazara, które były porozwieszane po całej wsi.
- Słuchaj no, smyku, nie wścibiaj swojego piegowatego nosa w sprawy innych, dobrze?
- Ale będziesz bździągwę ubić chciał, czy nie? – Nie dawał za wygraną chłopczyk.
Edward nie wytrzymał, podszedł do wozu, i chwycił chłopaka za chabety podnosząc go do góry.
- Nie twój interes, smarkaczu – wykrzyknął potrząsając nim z groźną twarzą, w głębi serca jednak chciało mu się śmiać z jego falującej, rudej czupryny i głupkowatego wyrazu twarzy. – Oddawaj – wyrwał mu z dłoni ogłoszenie, po czym wyrzucił w kałużę mieniącą się nieopodal.
- Puść! – wrzeszczał chłopczyk machając chaotycznie cienkimi nóżkami i próbując kopnąć go w krocze swoimi drewnianymi chodaczkami. – Mamo! – wykrzyknął nagle.
Wrota stojącej nieopodal stodoły otworzyły się z hukiem i stanął w nich gruby, wąsaty chłop z widłami w ręku.
- Jaruga! Młokosie, ileż to… - urwał na widok swojego syna trzymanego przez łapy jakiegoś nieznanego, nieogolonego przybysza. – Potwarz, zaraza! Ludzie! Syna mi biją! – wrzeszczał biegnąc z widłami wymierzonymi w Edwarda.
Ten nie zastanawiał się długo. Puścił chłystka i pozwolił, by zatonął w stosach świeżego siana, a sam puścił się biegiem w alejkę.
- Sąsiedzka solidarność na wsi, psia mać – rzekł widząc kolejnych chłopów z widłami, bądź zakrwawionymi tasakami od uboju drobiu wybiegających ze swoich zagród. – Nosz kurwa, jeszcze mi tylko brakuje, żeby się rozeszło po wsiach, że panicz banita jednak żyje.
***
                Nikt nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Przepraszam, mój błąd.
Nikt poza ludźmi z tej wsi nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Gonieniem Edwarda w dosłownym tego słowa znaczeniu zajętych było właściwie paru chłopów. Cała reszta zaaferowała się ogólną awanturą.
I tak burda ta nie skończyła się jeszcze tak drastycznie, jak poprzednia. Tym razem pobito tylko szesnastu pachołków, gdyż reszta, doświadczona już w tego typu sprawach, zdążyła zbiec. Zgwałcono tylko dziewięć dziewcząt, w tym córkę młynarza i stolarza, żonę zduna, bednarkę i pięć mniej popularnych, co przy tego typu zamieszkach okazało się wykazaniem przez chłopów dużej wstrzemięźliwości. Spalono siedem obór, dwa chlewy, cztery stajnie, trzy chałupy i osiem hektarów pola. Wylano dziesięć beczek piwa i cztery miodu, oraz, tradycyjnie, burmistrza w samych majtkach zakuto w dyby na placu, a jego głównych urzędników przykuto łańcuchami do straganu z pomidorami i rozkwaszono im te pomidory na nosach. Tylko kościoła nie ruszono. Jak to na wsi.
Wśród samych hałaburdów nie poniesiono ofiar, kilku co najwyżej nabiło sobie pokaźnych guzów. O Edwardzie większość zapomniała już przy młynie, koło kowala tłum przerzedził się już bardzo widocznie, dom lichwiarza zatrzymał jeszcze kilku, na targu goniących nie można było już nazywać tłumem, a za ratuszem gonił go już tylko ojciec Jarugi i jakiś brodaty starzec, który dychał ciężko i trzymał się za bok, aż w końcu potknął się, zwalił na ziemię i przewrócił tym samym ojca Jarugi, który, klnąc, chciał zerwać się jeszcze do pościgu, ale nie miał już najmniejszych szans na dogonienie zbiega.
- Dyla, a jużci! Choróbsko! – słyszał jeszcze z oddali głośne obelgi Edward. – Niechże cię tylko ujźrzę gdzieś na wsi, to jajami do góry powieszę! Dzieciaka mi zbój bił będzie, cholernik!
                                                               ***
Żniwa, czas koszenia zbóż, okres pracy, podczas którego żaden wieśniak nie siedzi w chałupie, żaden też nie zawraca sobie głowy pierdołami. Czas, w którym wąsate chłopy dużo rzadziej niż zazwyczaj stoją przy płotach i popalając tanie lulki gawędzą beztrosko z sąsiadami, a ławki na bazarze, zwykle okupowane przez tęgie babiny, świecą pustkami. Czas, w którym nawet Bóg łapie za kosę.
Nie dziwota więc, że jest to czas szczególnie szczęśliwy dla młodszych dzieci, tych, których ojciec nie zmusza jeszcze do chwytania za sierp, bądź wiązania siana. Tych, do których zaliczał się rudowłosy Jaruga poszukiwany przez jeźdźca panoszącego się po wsi.
Był to chłopiec wyróżniający się z tłumu, znalezienie go nie było więc problemem. Gdy jeździec wjechał na umarły handlowo w takich dniach bazar, zauważył grupkę chłopców pierzchających w różne strony na jego widok. Wśród nich dostrzegł także rudowłosą czuprynę uciekającego Jarugi. Młokos wspinał się właśnie po stelażu jednego z pustych straganów, gdy silna ręka Edwarda chwyciła go za poły płaszczyka.
- Stój gówniarzu – rzekł zatrzymując chłopaka. – Mamy do pogadania.
- Puść – odrzekł nerwowo Jaruga. – Muszę się schować.
Dopiero teraz Edward dostrzegł chłopca zatykającego oczy rękoma odwróconego do tablicy ogłoszeń. Najwyraźniej dzieciaki bawiły się w chowanego.
Jego przyjazd wywołał duże zamieszanie. Jeden z niedorostków podbiegł do liczącego, poklepał go po ramieniu, wskazał na Jarugę, po czym obaj czmychnęli w stronę płotu, przesadzając go jednym skokiem. Innych chłopców dawno już nie było. Dziewczynki bawiące się w przekupki też szybciutko zniknęły z pola widzenia. Plac opustoszał.
- Już nie musisz – roześmiał się Edward przyciskając go do straganu.
- Mój tatuś mówił o tobie bardzo brzydkie rzeczy – oznajmił chłopczyk. – A mój tatuś zna dużo ważnych osób!
- Nie wątpię.
- Mój tatuś zna nawet kilku kupców z Perth – chwalił się dalej Jaruga. – Wszystkim chłopcom we wsi opada szczęka, jak mój tatuś gawędzi z kupcami z Perth. Oprócz Baltazara i kilku przekupniów z bazaru, to tylko mój tatuś bywa w Perth. Także uważaj, bo orzeknę mu jedno słowo za dużo i martwyś! Widziałeś przecie, ilu sąsiadów biegnie na znak mojego tatusia!
- Widziałem – roześmiał się Edward. – Wiem, jak wpływowy jest twój ojciec, dlatego nie zrobię ci krzywdy – ironizował. – Chcę tylko wiedzieć, czemuś tak interesował się tym, czy będę pracował dla Baltazara.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
- Przed samą przełęczą, jeszcze dalej niż dom Baltazara, stoi stara chata – rzekł wyraźnie uspokojony Jaruga. – Mieszka w niej brodaty, jednooki staruch z kolczykami w uszach i nosie! Powiadają, że dawny korsarz, przyjaciel Johna Cabot.
- Co to ma do rzeczy? – przerwał mu Edward.
- Ano dużo – oznajmił chłopiec. – Ten staruch nie gada z nikim, i tak po prawdzie nikt nie wie, kto on zacz, ale powiadają, że był u straszydła i wrócił żywy! Częstośmy tam chodzili z chłopakami, ale nas siekierą poganiał, jakeśmy się tylko zbliżyli – rzekł. – Lecz raz, jak spadłem z drzewa, chłopaki przez tydzień śmiali się, że jestem fajtłapa i ciamajda, dopóki nie ołgałem, żem staruchowi podwędził raz cały kosz jabłek z ogrodu. Gały im powychodziły na wierzch jak u trupiska jakiegoś, lecz potem kazali mi to udowodnić. Bałem się, ale poszedłem. No i stary mnie złapał.
- I co było dalej? – zapytał zaciekawiony Edward.
- Staruch powiedział, że nie ukręci mi karku, jeśli obiecam, że będę ganiał do niego, jak tylko ktoś spoza wsi się u Baltazara pojawi. Wiedział, że ode mnie z chałupy dobry widok na drzwi Baltazara, bo jego drzwi skierowane są do wsi, a staruch mieszka za wsią kawałek i jedyne, co sobie może z okien oglądać, to wiewiórki i dzięcioły. Zgodziłem się.
- I teraz, po prostu, wypełniasz jego zalecenia, tak?
- Tak – potwierdził Jaruga. – Staruch mówił, że jeśli łżę, to przyjdzie w nocy z nożem i zaszlachtuje mnie w łóżku. A ludzie już wcześniej gadali, że robi takie rzeczy!
- A nie boisz się – zaczął Edward – że staruch przyjdzie w nocy i zabije cię za gadulstwo?
- Boję się – odrzekł niepewnie chłopczyk. – Trochę – dodał.
- Tylko trochę? – roześmiał się Edward.
- No trochę, bo po prawdzie to nie wszyscy we wsi boją się starucha, chociażby mój tato. Mówi, że nikogo nie lubi, ale to zwyczajny samotnik, a nie żaden czarownik czy zbój. A mój tatuś zawsze ma rację. Chociaż jak chłopaki mi czasem nagadają, czy bab po mszy posłucham, to już sam nie wiem, co sądzić. Dlatego trochę się boję.
Edward puścił chłopczyka, gdyż z tych kilku niewinnych dziecięcych opowiastek wysunął wnioski, po które przybył.
- Leć do domu – ozwał się wsiadając na koń. – Niedługo pora obiadowa.
Jaruga nie wyglądał jednak na osobę, której bardzo spieszy się na obiad.
- Co zrobisz ze staruchem? – zapytał.
- Bardzo nieprzyjemne rzeczy – uśmiechnął się książę uderzając ostrogą konia.
- Ej! – wykrzyknął niepocieszony biegnąc za odjeżdżającym jeźdźcem. – Powiedz!
- Wolałbyś nie wiedzieć – dokończył. – I nikomu ani pary z ust żeśmy gadali, bo cię rozedrę końmi na cztery strony świata. Żegnaj, młokosie!
                                                               ***
- Któż? – usłyszał Edward po kilkakrotnym kołataniu do drzwi.
- Robin Dobry Druh – przedstawił się.
- Nie znam. Proszę odejść.
- Jestem najemnikiem Baltazara.
Książę odczekał jeszcze chwilę, po czym usłyszał szczęk klucza przesuwanego w zamku, drzwi otworzyły się, a jego oczom ukazała się postać, której wygląd tak właśnie sobie wyobrażał.
Krasnolud ten był niezwykle szczupły, pełen zadrapań i sinizny na twarzy. Jego uszy, nos i prawa brew były niemiłosiernie kolczykowane, spod pomarańczowej chusty na czerepie prześwitywała poparzona łysina, a długa, czarna broda z domieszką siwizny niemal sięgała podłogi. Ubrany był w podkoszulek w czerwono białe paski, bordowe pantalony i dziurawe skarpety. W ręku dzierżył rapier.
- Czego? – zapytał na widok nieznajomego mierząc go wrogim spojrzeniem czarnego oka.
- Rozmawiałem z Jarugą – odrzekł wprost Edward.
- Tym rudym oseskiem? – wzdrygnął się krasnolud. – I cóż wam ciekawego powiedział?
- Powiedział, żeście się niepokoili o mnie.
- Kłamał – odrzekł twardo korsarz zmieniając wyraz twarzy. – Coś jeszcze?
- Nie rozumiemy się, starcze – westchnął Edward. – Chcę, abyście opowiedzieli mi wszystko, co wiecie o stworze panoszącym się po przełęczy.
- Nic nie wiem, chłystku – odpowiedział dobitnie krasnolud unosząc miecz w górę. – Wynoś się.
- A jednak otworzyliście mi, gdy powiedziałem, żem od Baltazara – nie dawał za wygraną Edward. – Jaruga też nie wygląda na kłamcę.
- Wynoś się – powtórzył korsarz. – Wynoś się, pókim dobry.
- Posłuchaj mnie no, dziadku – zaczął Edward – albo mnie wpuścisz i porozmawiamy po dobroci albo cię zwiążę, powieszę za jaja i wtedy wyśpiewasz mi wszystkie nuty, tyle że cienkim głosem.
- Wynoś się – powtórzył kolejny raz pirat podnosząc miecz jeszcze wyżej.
- Niechże będzie i tak. Ostrzegałem. Kobyłka u płotu – roześmiał się książę wyjmując zza pazuchy miecz i ruszając wprzód.
                                                               ***
- Na razie wisisz tylko na dłoniach – usłyszał starzec gdy się ocknął i zobaczył Edwarda odkładającego na bok kubeł z lodowatą wodą, którą przed chwilą wylał mu na głowę. – I czubki twych stóp sięgają ziemi. To się może jednak szybko zmienić. Będziesz gadał?
Znał to miejsce. Pełne słojów z grzybkami i ogórkami oraz worów z kartoflami. Jego własna piwnica.
- Niech będzie – odrzekł korsarz.
- Dobrze - stwierdził Edward wąchając zawartość jednego ze słoików i wykrzywiając twarz. – Na początek, przedstaw mi się.
- Wilhelm Kobyła.
- Dobry druh Robin, miło mi – roześmiał się. – Po waszym wyglądzie widzę, żeście byli piratem.
- Ano – odrzekł Wilhelm wiercąc się na linach.
- Niewygodnie? – zachichotał Edward. – Chciałem po dobroci to dziadek nie usłuchał, więc się teraz troszkę pomęczy. Wróćmy do rzeczy – zaproponował. – Emerytowany korsarz interesujący się polowaniami na golema. Osobliwy konik na starość.
- Nie wolno?
- Oczywiście, że wolno – rzekł książę zdejmując ze ściany pochodnię i przytykając ją tak długo do boku wisielca, aż poczuł swąd palonego mięsa i usłyszał przeraźliwe wycie, po czym odłożył ją na miejsce. – Chciałbym jednakowoż się dowiedzieć, skąd takie ciekawe zainteresowanie.
- Jeśli powiem wszystko, co będę z tego miał? – zapytał starzec skomlącym głosem, który natychmiast stracił wcześniej głośno przebrzmiewającą nutę pogardy.
- Nie zaszlachtuję cię jak wieprza.
- A jeśli nic nie powiem?
- Zrobię to.
- Czyli nie mam wyboru? – wyjąkał spocony starzec.
- Masz – uśmiechnął się Edward. – Właśnie ci go przedstawiłem.
– Wiem, co za pokrak sieje spustoszenie na trakcie. To Jacubus, mój golem.
- TWÓJ GOLEM?
- Tak, mój. Ale nie myślcie, że to ja każę mu ubijać przejezdnych, co to, to nie.
- Ty go tam wysłałeś?
- Tak, cholerne wynaturzenie. Ja się nim opiekowałem, ja go tam osiedliłem, ja go kurwę karmiłem, a teraz mi się zbuntował, chędożony.
- Po co to zrobiłeś?
- Nie myślicie chyba, że trzymałbym golema w domu. Skąd mogłem wiedzieć, że się kurwiszon zbuntuje? Rok siedział cicho, jak należy.
- Jeśli nie przestaniesz udawać głupka spopielę ci drugi bok, korsarzu. Nie pytam się, po co wysyłałeś w przełęcz stworzonego już golema, bo oczywistym wydaje się fakt, że nie będziesz takiego bydlaka trzymał w piwnicy. Pytam się, po jaką cholerę w ogóle go tworzyłeś. I skąd ty, korsarz, masz tak silną magiczną mantrę.
- Nie mam żadnej mantry – uśmiechnął się krzywo Wilhelm. – Przywiozłem go zza morza. Malusieńki był jak noworodek, jakem go znalazł. Chyba stado w górach go porzuciło. Chciałem się nim zaopiekować, bom nigdy dzieciaków nie miał, a potem, jak odrósł, to zgłosić już nie było jak, bo by mnie za wyhodowanie bździągwy wsadzili do inkwizytorskiego lochu, a potem na szafot i mogiła.
- Czy instynkt rodzicielski to jedyny powód?
- Nie – przyznał Wilhelm.
- Więc?
- Chciałem utrzeć nosa Baltazarowi.
Edward nadstawił uszu.
- Panoszy się pętak jakby nie wiadomo kim był, kurwica mnie strzelała, jakem na niego patrzał! – wybuchnął gniewnie Wilhelm podrywając głowę ku górze. - Pomyślałem, a chuja, mam golema, to będę mu kazał zbierać haracz z przejezdnych i tyłki trzepać, niechże tylko podrośnie. A by się tylko celnik o następny upominał, wywieźliby go jak nasi niedawnego burmistrza, tego, co osep chciał podnosić! Do dzisiaj w starogrodzkim szpitalu dla obłąkanych siedzi. I tak dziwota, że do tej pory Baltazara nie wywieźli, tylko płacili, widać uznali, ciemnota, że tak trzeba i już. Pachołków wprawdzie naustawiał, straż stołeczną, co to czasem objazdy robi, przekupił, ale nie żeby go broniła, tylko żeby oko przymykała. Jakby się kilku woźniczych zebrało, to by tych jego pachołków zlali aż tylko, jego powieźli, a straż by umyła ręce i po kłopocie.
- Ale się golem zbuntował?
- No już pięć lat będzie. Nagle mu się siedzenie cichaczem odwidziało, a to niedorostek jeszcze. Ale tylko kto jedzie, zaraz w łeb daje i fajrant. Byłem u niego, prawdę gadają. Zbić mnie nie zbił, widać wciąż pamięta, kto mu żreć dawał, ale nie słucha się. I pokazywał, że będzie bił, bo tak – uderzył łokciem o łokieć prezentując motywy postępowania golema. - Nie przetłumaczysz.
- Jest sposób, by go poskromić?
- Jakiś pewnie jest – odrzekł Wilhelm. – Na wszystko jest rada.
- Ale, jak się domyślam, nie wiesz jaka?
- Nie wiem – przyznał krasnolud.
- Coś jeszcze chciałbyś mi powiedzieć?
- Nic więcej nie mam do powiedzenia w tej sprawie – odrzekł smutno starzec, a Edward miał nieodparte wrażenie, że tym razem mówi prawdę. – Mam tylko prośbę, jeśli łaska, pochowaj mnie wraz z moim kordelasem.
- Kto powiedział, że zamierzam wyprawić ci pochówek, dziadku? – roześmiał się książę. – Obiecałem ci tylko bezbolesną śmierć. Dzisiaj jednak jest twój szczęśliwy dzień, staruszku. Nie zabiję cię – rzekł przecinając więzy i patrząc, jak Wilhelm upada na kolana. – Twoje informacje niczego nie rozwiązują, ale będziesz mi jeszcze potrzebny. Ponadto imię, które nosisz, wywołuje u mnie miłe wspomnienia. Teraz opuszczę twój dom i czas długi widzieć się nie będziemy, ale nie waż się opuszczać wsi do mojej następnej wizyty. Jeśli wyściubisz nos poza jej granice, obiecuję, dorwę cię i powieszę tak starannie, że nie zdołasz się udusić przez całą noc.
- Dziękuję, panie – rzekł Wilhelm, który teraz zupełnie nie przypominał człowieka pełnego buty, którego Edward niedawno poznał.
- Stary, nieustraszony pirat dziękuje za groźbę śmierci – odrzekł sarkastycznie książę. – Grajcie, surmy anielskie!
Opuścił pokój nie zaszczycając Wilhelma nawet pożegnalnym spojrzeniem. Doskonale wyobrażał sobie wyraz twarzy, który starzec właśnie przybrał.
***
Morskie fale muskały delikatnie wybrzeże niewielkiej wysepki, na której od niepamiętnych czasów stoi stara latarnia morska. Północna część wybrzeża pełna była skał i stromych zboczy, południowa zaś kończyła się delikatnym stokiem z małą plażą, z brzegu której dostrzec można było port Aberdeen. Sama latarnia w całym swym majestacie zachowywała wrażenie zimnej i niewzruszonej. Jej fundamenty pokryte były mchem oraz pięknie kwitnącym na wiosnę bluszczem. Cała latarnia zbudowana niegdyś z gładkiego, równo ciosanego kamienia, poczerniała już i schropowaciała od ciągłych, silnych północnych wiatrów i prawie bez końca padającego deszczu.
Wnętrza do środka latarni broniły grube dębowe drzwi odrobinę nadgryzione zębem czasu w kilku miejscach. Bezpośrednio za drzwiami znajdowały się pierwsze stopnie kamiennych spiralnych schodów, na których spoczywała warstwa wieloletniego kurzu. Po pokonaniu połowy schodów można było wejść na pięterko, na którym znajdowało się niewielkie mieszkanko rezydującego we wnętrzu latarnika.
Na środku pokoju stał stół, na którym leżały resztki niedawno spożytego posiłku, pod niewielkim okienkiem znajdowała się mała prycza przykryta niedźwiedzim futrem dawno już przesiąkniętym wilgocią, a w niewielkim kredensie znaleźć można było zapas oliwy do lamp, suszone mięso i owoce oraz kilka butelek przedniego rumu, którym latarnik raczył się przed zaśnięciem. Co dzień rano latarnik wsiadał do łódki przycumowanej do brzegu i płynął ku Aberdeen po swe dzienne racje pożywienia.
O wodę postarał się sam magazynując w beczce deszczówkę. Na samej górze znajdowała się wielka lampa, którą co wieczór latarnik oporządzał. Latarnia od wieków wzorowo spełniała swoje zadanie kierowania statków ku wybrzeżom hrabstwa Aberdeen, a tym samym ku wybrzeżom królestwa Krain Północy. Gdy słońce zachodziło nad wyspami całego królestwa, inne światło rozbłyskało nad oceanicznymi wodami.
                Edward wpłynął w niewielką zatoczkę, w której dostrzegł łódź przycumowaną do brzegu. Ucieszył się, gdyż to oznaczało, że latarnik powrócił już ze stałego lądu i prawdopodobnie spotka go siedzącego na ławeczce przed latarnią, pykającego fajeczkę i czytającego księgę.
                Nie pomylił się. Na ławce przed latarnią siedział bosy starzec o chropowatej twarzy i resztce siwych włosów okalających łysinę na czubku głowy. Mętnym spojrzeniem przeglądał litery opasłej księgi oprawionej w skórę. Koszulę przewiesił sobie przez szyję, tak że spływała mu po plecach, dzięki czemu łapał nieczęste w tych rejonach promienie słońca. Był wszakże niezwykle upalny dzień i nie padało, co w tych obszarach było zjawiskiem bardzo rzadkim.
                Edward usiadł koło latarnika, a ten odłożył księgę i spojrzał mu prosto w oczy.
                - Odchodzisz – bardziej stwierdził niż zapytał.
                - Dlaczego tak myślisz? – zapytał książę smutno.
                - Widać to w twoich oczach – odrzekł latarnik. – Taka jest naturalna kolej wszechrzeczy, Edward, nie obwiniaj się. Kochałem cię jak syna, ale przez całe te cztery lata zdawałem sobie sprawę z tego, że w końcu przyjdzie ten dzień, w którym król postanowi odebrać co królewskie i powróci na zamek. Każdy by tak postąpił.
                - Nigdy cię nie zapomnę – powiedział Edward ze łzami w oczach. – Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś.
- Jeśli przewrót się nie uda i jakimś cudem ujdziesz z życiem, pamiętaj, że dopóki żyję, zawsze znajdziesz tutaj azyl. Chodź – rzekł podając Edwardowi rękę. – Napijemy się ostatni raz.
Książę przytulił starego, poczciwego latarnika, który chronił go u siebie przez cztery lata jego banicji.
- Kocham cię, Wilhelmie – wyszeptał Edward.
- Ja ciebie też, królu – odrzekł latarnik.

Bartłomiej Adamiak

5 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdzecznie, zapraszam do polubienia mojego fp, na którym będziesz na bieżąco informowana o nowych rozdziałach :)

      https://www.facebook.com/bart.adamiak

      Usuń
  2. Ciężko mi jednoznacznie określić moje wrażenia po przeczytaniu tego. Niewątpliwie masz świetny styl, dużą znajomość wszelkiego rodzaju literatury (miło natrafić na nawiązania do ukochanych książek :) ), fajnie się czyta Twoje posty, ale jednak strasznie razi mnie ilość wulgaryzmów, kolokwializmów i seksu. Wszechobecne tyłki i cycki trochę przysłaniają ogólny, pozytywny obraz.
    Niemniej, na pewno jeszcze tu zajrzę. Czekam na kolejny rozdział.
    _
    Zapraszam: http://ignis-vitae.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za opinię, wezmę rady do serca, ale nie uważam, żeby scen erotycznych był aż taki ogrom jak sugerujesz :)

      Usuń
  3. Jejku :D świetnie piszesz i bardzo fajnym językiem :) Blog bardzo mi się podoba i zazdroszczę weny :D
    Zapraszam też do mnie :D http://loszawszesprzyjaludziomaleniemi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń