Banita
Krainy
Północy, 4 lata później
Pomrokę ciemnego
pokoju rozświetlał słaby blask dwóch do połowy ściekłych świec stojących
nieopodal miski z resztką obiadowego dania z soczewicy, spodeczka z dwoma
ugotowanymi jajkami leżącymi na kawałku zielonej sałaty i kufla z ostatnimi
łykami piwa na popitkę. Grube paluchy przyozdobione drogimi pierścieniami
ostatni raz chwyciły za ciężką, mosiężną łychę i skierowały ostatki przekąski w
nieprzebyte czeluści ukryte za spuchniętymi ustami i żółtymi zębiskami. Jajka
czekał podobny los. Ostatnie trzy hausty piwa również, czwarty zaś spłynął
kącikami ust na białą wełnianą chustę zatkniętą pod grubą warstwą szyjnego
sadła.
Baltazar uśmiechnął
się, odwiązał zabrudzony śliniak i przetarł nim usta, szczególną uwagę
zwracając na kąciki z zalegającym w nich płynem. Odłożył chustę na stół, po
czym rzucił okiem na swoją drogocenną fioletową szatę wysadzaną przy kołnierzu
diamentami. Po stwierdzeniu jej nienagannej czystości spojrzał na siedzącego po
drugiej stronie stołu gościa i już chciał się odezwać, lecz przyłożył tylko
zaciśniętą pięść do ust i lekko wypuścił powietrze. Kolacja wciąż nie została
strawiona.
Ponownie uśmiechnął
się do kontrahenta, a ten odwzajemnił uśmiech i gestem dłoni ukazał, że nigdzie
mu się nie spieszy. Chwycił swój kufel z piwem i także pociągnął głęboki łyk.
Baltazar sięgnął po
wiszącą nieopodal drewnianą fajkę i woreczek z wysokiej klasy tytoniem, którego
napchał do środka i odpalił. Zaciągnął się majestatycznie proponując
instynktownie to samo swojemu gościowi, ten jednak, ponownie gestem dłoni,
odmówił.
- Więc mówi pan panie…
- zaczął Baltazar zakładając nogi na stół, co przy jego otyłości wydało się
rozmówcy dużym wyczynem.
- Robin – pomógł mu. –
Mówcie mi Robin.
- A więc mówi pan,
panie Robin
… - Baltazar znów zawiesił głos mierząc wzrokiem swojego rozmówcę – że jest pan
w stanie TEGO dokonać?
- Tak sądzę –
odpowiedział Robin
z nutą ironii w głosie.
Baltazar ponownie
zmierzył go od stóp do głów.
- Chudy, niewysoki –
wyliczał. – Nie wydajesz ty się ani krzepkim rycerzem, ani rzutkim szermierzem.
- Zaiste, mości panie.
- Ale gadasz mało. A
jak kto mało gadatliwy, to i więcej zrobić zdoła. To się ceni.
- Przesąd, panie,
czcza gadanina. Nie wierzę, że jedno wyklucza drugie, ale fakt faktem, wygadany
nie jestem.
- Pomnij – rzekł celnik
wracając do tematu – że przed tobą niejeden na tym krześle siedział. I niejeden
taki, jak ciebie dwóch, ba, nawet trzech. I żaden – westchnął – wrócić nie
zdołał. - Dlaczego tobie mam zadanie to powierzyć?
- Bo legendy krążą
takie, że już żaden inny się nie poważy? – Zapytał sarkastycznie, a zarazem
retorycznie Robin.
- Gawiedź zawsze
szepce – usłyszał w odpowiedzi.
- Zawsze, jakom żywy –
awanturnik przyznał rację kupcowi. – Nie znaczy to jednak, że nie nastały dla
ciebie mroczne czasy, dobrodzieju. Flisowie obniżają ceny…
- Przewoźniki, kurważ
ich mać, się znalazły. Oryle zwykłe, popaprańcy, niech im łodzie podziurawi,
niech się potopią na tych rzekach!
- Akcje spławu idą w
górę – kontynuował Robin
nie zważając na obelgi i narzekania celnika – a objazdu gościńcami pikują w
dół. Z tego, co wiem, z okolicy zdjęto przymus drożny, co z resztą nie powinno
dziwić biorąc pod uwagę sytuację. Jakby tego było mało, drewno nie jest już
takie tanie jak kiedyś, drwale podbijają ceny na każdej belce. Z tego wynika,
że wyrób wozów przestaje się opłacać, co jeszcze pogłębia kryzys resortu. Marne
tu wasze widoki. Powiedz, panie, ilu przewoźnych przeprawiało się tędy, odkąd
pojawiła się szkarada…
- Znam sytuację
ekonomiczną swojego fachu lepiej niż ty – przerwał jego wywody celnik. –
Strategiczne miejsce, główny trakt, psia mać, myślałem, że złapałem Boga za
nogi! Każdy kupiec od królestwa Filipa po ziemie oleśnickie jechał tędy i
płacił w mojej komorze, bo nie dość, że przymus drożny dla południowców, to i
mirem monarszym obłożone, więc bezpieczniej było. Szósta część cła do mnie
szła, pojmujesz? Szósta część! Żyłem jak pączek w maśle.
- Widać – przerwał mu Robin. – Nie obraź
się, panie, ale nie wierzę w przypowieści o uczciwych celnikach, nawet w tak
idealnie położonych miejscach.
- Jak śmiesz – oburzył
się Baltazar.
- Jeśli mamy
współpracować oczekuję szczerości – rzekł zaglądając prosto w zmęczone oczy
wytrąconego z równowagi grubasa. - Niczego więcej. Dużo załatwialiście pod
stołem?
- Do czego potrzebna
ci ta informacja? Masz się pozbyć szkarady, a nie spisywać mój życiorys. Ja mam
zapłacić po robocie, a nie klękać przed konfesjonałem.
- Bździągwa mogła się
zagnieździć z powodu nieprawości, nie rozumiesz tego, panie? Jeśli nie chcemy
współpracować, nie osiągniemy niczego – rzekł Robin podnosząc się i kierując ku
drzwiom. – Kłaniam się.
- Czekaj – wykrzyknął
Baltazar odsuwając krzesło. – Trochę tego było.
Robin zatrzymał się.
- Te większe przewozy,
jak rozumiem?
- Oczywiście. Te, przy
których opłacało mi się zaryzykować.
- Co ze strażą?
Baltazar roześmiał
się.
- Straż mam tu – rzekł
wyjmując zza pazuchy opasły worek monet. – Raymond Rahn, mówi ci coś to
nazwisko?
- Obiło mi się o uszy.
- Największy skurwiel
i interesant w zaścianku. Podkomendny świętej pamięci króla Filipa, teraz
dowódca dywizji na usługach króla Andre. Żeby usłyszeć brzęk monet zabije nawet
matkę.
- Miał nadzorować
waszą działalność?
- Otóż to. W gruncie
rzeczy to jego nadzorowanie sprowadzało się do dbałości o ślepotę innych.
- Kolejna zadowalająca
okoliczność.
- To wszystko było
zbyt piękne. Zbyt idealnie ułożone, by mogło nie budzić zazdrości. Teraz ja ci
powiem, w co nie wierzę, panie Robinie. Nie wierzę w nagłą chęć ukarania mnie przez Opatrzność.
Nie wierzę w bestię mającą ukarać grzesznika. Wiem, że zaszkodzić mi chce ktoś
z żywych. Nie proszę cię o odnalezienie go, po prostu pozbądź się golema. To
moja jedyna szansa na powrót do interesu.
- Ostatnia kwestia, zapłata
– przypomniał Robin.
– Biorąc pod uwagę powagę sytuacji rozumiem, że efekt jest wyceniony wysoko?
- Tysiąc – odrzekł bez
namysłu Baltazar. Widać było, że przeprowadził już niejedną rozmowę na ten
temat.
- Nie rozumiemy się –
odrzekł Robin. – Nie
zależy mi na pieniądzach.
Baltazar spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
- Czego więc chcesz w zamian?
- Poparcia – powiedział Robin. – Poparcia moich racji i
możliwości przemowy na radzie kupieckiej.
- Jakiego, do cholery jasnej, poparcia?
- W ludziach, ma się rozumieć. Militarnego. Jesteście
wpływowym kupcem i opłacacie żołd kilku żołnierzy w zamian za rozległe
korzyści. Oczekuję tych ludzi do walki po mojej stronie.
- Z kim chcecie walczyć?
- To moja osobista sprawa.
- Niech będzie – odrzekł po długim namyśle Baltazar. –
Zgadzam się. Załatwię wam kilku chłopaków. Do zamachu stanu może się nie nada
taka ilość, ale do obicia kilku mord jak malowani.
- Wiedziałem, że się
dogadamy, Baltazarze – ucieszył się Robin.
- Świń z wami nie
pasłem – oburzył się celnik. - Panie Baltazarze – poprawił stanowczo wyjmując
pióro, inkaust i papiery potrzebne do spisania dokumentów. Uśmiech na jego
twarzy zdradzał jednak, że jest usatysfakcjonowany negocjacjami.
- A notariusz?
- Nie będzie nam
potrzebny.
- Macie uprawnienia? -
Robin
zagwizdał dając upust swojemu zdziwieniu.
- Tak, oficjalnie mogę
się nazywać również notariuszem. Wszystko mam na oficjalnym piśmie, okazać?
- Nie trzeba, wierzę
na słowo – rzekł Robin
chwytając za pióro celem podpisania się na umowie.
- Aha, jeszcze jedno –
przypomniał sobie po dłuższej chwili Baltazar. – Jeśli dzisiejsza rozmowa
wyjdzie poza próg mojego domu, już możesz zamawiać mogiłę. Uwierz mi, wciąż
stać mnie na najlepszych zabójców w królestwie.
- Przyjąłem – odrzekł Robin dopijając piwo
i nakładając swój podróżny kapelusz. – Do tej pory myślałem, że to ja jestem
największym bandytą w królestwie, ale widocznie są lepsi. Będę się pilnował.
Po tych
słowach Baltazar skojarzył fakty, rozpoznał twarz młodzieńca i wytrzeszczył
oczy. Gość doskoczył do niego i szybkim ruchem ręki przyłożył mu sztylet do
tłustej szyi.
- Jedno
słowo królowi i skończysz swój żywot – wyszeptał patrząc w jego przerażone oczy.
- Ta rozmowa nie wyjdzie poza te ściany, jakżeś mnie sam o to prosił,
Baltazarze.
-
Książe… - wymruczał oszołomiony kupiec. – Wszyscy myśleli, że ty…
- Wiem,
co myślą ludzie. Plotki o mojej śmierci są jednak przesadzone. Tak samo jak
nazywanie mnie banitą. To mój przyrodni brat bezprawnie uzurpuje sobie prawo do
tronu i to za nim powinno się rozwieszać listy gończe, bo nie wierzę w
przypadkowość śmierci króla Filipa. Prędzej czy później wrócę na tron
Baltazarze, a ty mi w tym pomożesz. Jeśli mnie zdradzisz, skończysz jak zdrajca
– odrzekł popychając go na ścianę i wychodząc z pokoju zostawiając kupca z
kołatającym sercem.
***
- Hej, ty! – wołał
siedzący na wozie z sianem piegowaty, rudowłosy chłopek.
- Kto? Ja? – zdziwił
się przechodzień, po czym uśmiechnął się na widok osobliwej, zabawnej fryzury
chłopca. Był on obcięty na pieczarkę.
- Nie, nie ty.
- Więc kto?
- Starucha z długim
nosem. Oczywiście, że do ciebie mówię. Widzisz tu jeszcze kogoś?
- No, mały – pogroził
palcem książę Edward,
zmieniając oblicze swojej twarzy. Osobiście nie lubił takich żartów. – Zawrzyj
gębę, bo ci przytrę nosa i się nauczysz szacunku! Czego?
- Wilka złego. Byłeś u
Baltazara?
- A bo co?
- A bo to, że na
wojaka nie wyglądasz, a porywasz się na dużą rzecz – rzekł wyjmując zza pazuchy
jedno z ogłoszeń traktujące o jednorazowym zleceniu na poczwarę paraliżującą
główny trakt, a także o sowitym wynagrodzeniu
przez kupca Baltazara, które były porozwieszane po całej wsi.
- Słuchaj no, smyku,
nie wścibiaj swojego piegowatego nosa w sprawy innych, dobrze?
- Ale będziesz
bździągwę ubić chciał, czy nie? – Nie dawał za wygraną chłopczyk.
Edward nie wytrzymał, podszedł do wozu, i
chwycił chłopaka za chabety podnosząc go do góry.
- Nie twój interes,
smarkaczu – wykrzyknął potrząsając nim z groźną twarzą, w głębi serca jednak
chciało mu się śmiać z jego falującej, rudej czupryny i głupkowatego wyrazu
twarzy. – Oddawaj – wyrwał mu z dłoni ogłoszenie, po czym wyrzucił w kałużę
mieniącą się nieopodal.
- Puść! – wrzeszczał
chłopczyk machając chaotycznie cienkimi nóżkami i próbując kopnąć go w krocze
swoimi drewnianymi chodaczkami. – Mamo! – wykrzyknął nagle.
Wrota stojącej
nieopodal stodoły otworzyły się z hukiem i stanął w nich gruby, wąsaty chłop z
widłami w ręku.
- Jaruga! Młokosie,
ileż to… - urwał na widok swojego syna trzymanego przez łapy jakiegoś
nieznanego, nieogolonego przybysza. – Potwarz, zaraza! Ludzie! Syna mi biją! –
wrzeszczał biegnąc z widłami wymierzonymi w Edwarda.
Ten nie zastanawiał
się długo. Puścił chłystka i pozwolił, by zatonął w stosach świeżego siana, a
sam puścił się biegiem w alejkę.
- Sąsiedzka
solidarność na wsi, psia mać – rzekł widząc kolejnych chłopów z widłami, bądź
zakrwawionymi tasakami od uboju drobiu wybiegających ze swoich zagród. – Nosz
kurwa, jeszcze mi tylko brakuje, żeby się rozeszło po wsiach, że panicz banita
jednak żyje.
***
Nikt
nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Przepraszam, mój błąd.
Nikt poza ludźmi z tej
wsi nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Gonieniem Edwarda w dosłownym
tego słowa znaczeniu zajętych było właściwie paru chłopów. Cała reszta
zaaferowała się ogólną awanturą.
I tak burda ta nie
skończyła się jeszcze tak drastycznie, jak poprzednia. Tym razem pobito tylko
szesnastu pachołków, gdyż reszta, doświadczona już w tego typu sprawach,
zdążyła zbiec. Zgwałcono tylko dziewięć dziewcząt, w tym córkę młynarza i
stolarza, żonę zduna, bednarkę i pięć mniej popularnych, co przy tego typu
zamieszkach okazało się wykazaniem przez chłopów dużej wstrzemięźliwości. Spalono
siedem obór, dwa chlewy, cztery stajnie, trzy chałupy i osiem hektarów pola.
Wylano dziesięć beczek piwa i cztery miodu, oraz, tradycyjnie, burmistrza w
samych majtkach zakuto w dyby na placu, a jego głównych urzędników przykuto
łańcuchami do straganu z pomidorami i rozkwaszono im te pomidory na nosach.
Tylko kościoła nie ruszono. Jak to na wsi.
Wśród samych
hałaburdów nie poniesiono ofiar, kilku co najwyżej nabiło sobie pokaźnych
guzów. O Edwardzie
większość zapomniała już przy młynie, koło kowala tłum przerzedził się już
bardzo widocznie, dom lichwiarza zatrzymał jeszcze kilku, na targu goniących
nie można było już nazywać tłumem, a za ratuszem gonił go już tylko ojciec
Jarugi i jakiś brodaty starzec, który dychał ciężko i trzymał się za bok, aż w
końcu potknął się, zwalił na ziemię i przewrócił tym samym ojca Jarugi, który,
klnąc, chciał zerwać się jeszcze do pościgu, ale nie miał już najmniejszych
szans na dogonienie zbiega.
- Dyla, a jużci!
Choróbsko! – słyszał jeszcze z oddali głośne obelgi Edward. – Niechże cię
tylko ujźrzę gdzieś na wsi, to jajami do góry powieszę! Dzieciaka mi zbój bił
będzie, cholernik!
***
Żniwa, czas koszenia
zbóż, okres pracy, podczas którego żaden wieśniak nie siedzi w chałupie, żaden
też nie zawraca sobie głowy pierdołami. Czas, w którym wąsate chłopy dużo
rzadziej niż zazwyczaj stoją przy płotach i popalając tanie lulki gawędzą
beztrosko z sąsiadami, a ławki na bazarze, zwykle okupowane przez tęgie babiny,
świecą pustkami. Czas, w którym nawet Bóg łapie za kosę.
Nie dziwota więc, że
jest to czas szczególnie szczęśliwy dla młodszych dzieci, tych, których ojciec
nie zmusza jeszcze do chwytania za sierp, bądź wiązania siana. Tych, do których
zaliczał się rudowłosy Jaruga poszukiwany przez jeźdźca panoszącego się po wsi.
Był to chłopiec
wyróżniający się z tłumu, znalezienie go nie było więc problemem. Gdy jeździec
wjechał na umarły handlowo w takich dniach bazar, zauważył grupkę chłopców
pierzchających w różne strony na jego widok. Wśród nich dostrzegł także
rudowłosą czuprynę uciekającego Jarugi. Młokos wspinał się właśnie po stelażu
jednego z pustych straganów, gdy silna ręka Edwarda chwyciła go za poły płaszczyka.
- Stój gówniarzu –
rzekł zatrzymując chłopaka. – Mamy do pogadania.
- Puść – odrzekł
nerwowo Jaruga. – Muszę się schować.
Dopiero teraz Edward dostrzegł
chłopca zatykającego oczy rękoma odwróconego do tablicy ogłoszeń. Najwyraźniej
dzieciaki bawiły się w chowanego.
Jego przyjazd wywołał
duże zamieszanie. Jeden z niedorostków podbiegł do liczącego, poklepał go po
ramieniu, wskazał na Jarugę, po czym obaj czmychnęli w stronę płotu,
przesadzając go jednym skokiem. Innych chłopców dawno już nie było. Dziewczynki
bawiące się w przekupki też szybciutko zniknęły z pola widzenia. Plac
opustoszał.
- Już nie musisz – roześmiał
się Edward
przyciskając go do straganu.
- Mój tatuś mówił o
tobie bardzo brzydkie rzeczy – oznajmił chłopczyk. – A mój tatuś zna dużo
ważnych osób!
- Nie wątpię.
- Mój tatuś zna nawet
kilku kupców z Perth – chwalił się dalej Jaruga. – Wszystkim chłopcom we wsi
opada szczęka, jak mój tatuś gawędzi z kupcami z Perth. Oprócz Baltazara i
kilku przekupniów z bazaru, to tylko mój tatuś bywa w Perth. Także uważaj, bo
orzeknę mu jedno słowo za dużo i martwyś! Widziałeś przecie, ilu sąsiadów
biegnie na znak mojego tatusia!
- Widziałem –
roześmiał się Edward.
– Wiem, jak wpływowy jest twój ojciec, dlatego nie zrobię ci krzywdy –
ironizował. – Chcę tylko wiedzieć, czemuś tak interesował się tym, czy będę
pracował dla Baltazara.
Chłopiec odetchnął z
ulgą.
- Przed samą
przełęczą, jeszcze dalej niż dom Baltazara, stoi stara chata – rzekł wyraźnie
uspokojony Jaruga. – Mieszka w niej brodaty, jednooki staruch z kolczykami w
uszach i nosie! Powiadają, że dawny korsarz, przyjaciel Johna Cabot.
- Co to ma do rzeczy?
– przerwał mu Edward.
- Ano dużo – oznajmił
chłopiec. – Ten staruch nie gada z nikim, i tak po prawdzie nikt nie wie, kto
on zacz, ale powiadają, że był u straszydła i wrócił żywy! Częstośmy tam
chodzili z chłopakami, ale nas siekierą poganiał, jakeśmy się tylko zbliżyli –
rzekł. – Lecz raz, jak spadłem z drzewa, chłopaki przez tydzień śmiali się, że
jestem fajtłapa i ciamajda, dopóki nie ołgałem, żem staruchowi podwędził raz
cały kosz jabłek z ogrodu. Gały im powychodziły na wierzch jak u trupiska jakiegoś,
lecz potem kazali mi to udowodnić. Bałem się, ale poszedłem. No i stary mnie
złapał.
- I co było dalej? –
zapytał zaciekawiony Edward.
- Staruch powiedział,
że nie ukręci mi karku, jeśli obiecam, że będę ganiał do niego, jak tylko ktoś
spoza wsi się u Baltazara pojawi. Wiedział, że ode mnie z chałupy dobry widok
na drzwi Baltazara, bo jego drzwi skierowane są do wsi, a staruch mieszka za
wsią kawałek i jedyne, co sobie może z okien oglądać, to wiewiórki i dzięcioły.
Zgodziłem się.
- I teraz, po prostu,
wypełniasz jego zalecenia, tak?
- Tak – potwierdził
Jaruga. – Staruch mówił, że jeśli łżę, to przyjdzie w nocy z nożem i
zaszlachtuje mnie w łóżku. A ludzie już wcześniej gadali, że robi takie rzeczy!
- A nie boisz się –
zaczął Edward – że staruch przyjdzie w nocy i zabije cię za gadulstwo?
- Boję się – odrzekł niepewnie
chłopczyk. – Trochę – dodał.
- Tylko trochę? –
roześmiał się Edward.
- No trochę, bo po prawdzie to nie wszyscy we wsi boją się
starucha, chociażby mój tato. Mówi, że nikogo nie lubi, ale to zwyczajny
samotnik, a nie żaden czarownik czy zbój. A mój tatuś zawsze ma rację. Chociaż
jak chłopaki mi czasem nagadają, czy bab po mszy posłucham, to już sam nie wiem,
co sądzić. Dlatego trochę się boję.
Edward puścił chłopczyka, gdyż z tych kilku
niewinnych dziecięcych opowiastek wysunął wnioski, po które przybył.
- Leć do domu – ozwał
się wsiadając na koń. – Niedługo pora obiadowa.
Jaruga nie wyglądał
jednak na osobę, której bardzo spieszy się na obiad.
- Co zrobisz ze
staruchem? – zapytał.
- Bardzo nieprzyjemne
rzeczy – uśmiechnął się książę uderzając ostrogą konia.
- Ej! – wykrzyknął
niepocieszony biegnąc za odjeżdżającym jeźdźcem. – Powiedz!
- Wolałbyś nie
wiedzieć – dokończył. – I nikomu ani pary z ust żeśmy gadali, bo cię rozedrę
końmi na cztery strony świata. Żegnaj, młokosie!
***
- Któż? – usłyszał Edward po kilkakrotnym kołataniu do
drzwi.
- Robin Dobry Druh – przedstawił się.
- Nie znam. Proszę
odejść.
- Jestem najemnikiem
Baltazara.
Książę odczekał jeszcze chwilę, po czym usłyszał szczęk
klucza przesuwanego w zamku, drzwi otworzyły się, a jego oczom ukazała się
postać, której wygląd tak właśnie sobie wyobrażał.
Krasnolud ten był niezwykle szczupły, pełen zadrapań i
sinizny na twarzy. Jego uszy, nos i prawa brew były niemiłosiernie kolczykowane,
spod pomarańczowej chusty na czerepie prześwitywała poparzona łysina, a długa,
czarna broda z domieszką siwizny niemal sięgała podłogi. Ubrany był w podkoszulek
w czerwono białe paski, bordowe pantalony i dziurawe skarpety. W ręku dzierżył
rapier.
- Czego? – zapytał na
widok nieznajomego mierząc go wrogim spojrzeniem czarnego oka.
- Rozmawiałem z Jarugą
– odrzekł wprost Edward.
- Tym rudym oseskiem?
– wzdrygnął się krasnolud. – I cóż wam ciekawego powiedział?
- Powiedział, żeście
się niepokoili o mnie.
- Kłamał – odrzekł
twardo korsarz zmieniając wyraz twarzy. – Coś jeszcze?
- Nie rozumiemy się,
starcze – westchnął Edward. – Chcę, abyście opowiedzieli mi wszystko, co wiecie
o stworze panoszącym się po przełęczy.
- Nic nie wiem,
chłystku – odpowiedział dobitnie krasnolud unosząc miecz w górę. – Wynoś się.
- A jednak
otworzyliście mi, gdy powiedziałem, żem od Baltazara – nie dawał za wygraną Edward. – Jaruga też nie wygląda na
kłamcę.
- Wynoś się – powtórzył korsarz. – Wynoś się, pókim dobry.
- Posłuchaj mnie no,
dziadku – zaczął Edward
– albo mnie wpuścisz i porozmawiamy po dobroci albo cię zwiążę, powieszę za
jaja i wtedy wyśpiewasz mi wszystkie nuty, tyle że cienkim głosem.
- Wynoś się – powtórzył kolejny raz pirat podnosząc miecz
jeszcze wyżej.
- Niechże będzie i tak. Ostrzegałem. Kobyłka u płotu –
roześmiał się książę wyjmując zza pazuchy miecz i ruszając wprzód.
***
- Na razie wisisz
tylko na dłoniach – usłyszał starzec gdy się ocknął i zobaczył Edwarda
odkładającego na bok kubeł z lodowatą wodą, którą przed chwilą wylał mu na
głowę. – I czubki twych stóp sięgają ziemi. To się może jednak szybko zmienić.
Będziesz gadał?
Znał to miejsce. Pełne
słojów z grzybkami i ogórkami oraz worów z kartoflami. Jego własna piwnica.
- Niech będzie –
odrzekł korsarz.
- Dobrze - stwierdził Edward wąchając zawartość
jednego ze słoików i wykrzywiając twarz. – Na początek, przedstaw mi się.
- Wilhelm Kobyła.
- Dobry druh Robin, miło mi – roześmiał
się. – Po waszym wyglądzie widzę, żeście byli piratem.
- Ano – odrzekł Wilhelm wiercąc się na linach.
- Niewygodnie? – zachichotał Edward. – Chciałem po dobroci to
dziadek nie usłuchał, więc się teraz troszkę pomęczy. Wróćmy do rzeczy –
zaproponował. – Emerytowany korsarz interesujący się polowaniami na golema.
Osobliwy konik na starość.
- Nie wolno?
- Oczywiście, że wolno – rzekł książę zdejmując ze ściany
pochodnię i przytykając ją tak długo do boku wisielca, aż poczuł swąd palonego
mięsa i usłyszał przeraźliwe wycie, po czym odłożył ją na miejsce. – Chciałbym
jednakowoż się dowiedzieć, skąd takie ciekawe zainteresowanie.
- Jeśli powiem wszystko, co będę z tego miał? – zapytał
starzec skomlącym głosem, który natychmiast stracił wcześniej głośno
przebrzmiewającą nutę pogardy.
- Nie zaszlachtuję cię jak wieprza.
- A jeśli nic nie powiem?
- Zrobię to.
- Czyli nie mam wyboru? – wyjąkał
spocony starzec.
- Masz – uśmiechnął się Edward. – Właśnie ci go
przedstawiłem.
– Wiem, co za pokrak
sieje spustoszenie na trakcie. To Jacubus, mój golem.
- TWÓJ GOLEM?
- Tak, mój. Ale nie
myślcie, że to ja każę mu ubijać przejezdnych, co to, to nie.
- Ty go tam wysłałeś?
- Tak, cholerne
wynaturzenie. Ja się nim opiekowałem, ja go tam osiedliłem, ja go kurwę
karmiłem, a teraz mi się zbuntował, chędożony.
- Po co to zrobiłeś?
- Nie myślicie chyba,
że trzymałbym golema w domu. Skąd mogłem wiedzieć, że się kurwiszon zbuntuje?
Rok siedział cicho, jak należy.
- Jeśli nie
przestaniesz udawać głupka spopielę ci drugi bok, korsarzu. Nie pytam się, po
co wysyłałeś w przełęcz stworzonego już golema, bo oczywistym wydaje się fakt,
że nie będziesz takiego bydlaka trzymał w piwnicy. Pytam się, po jaką cholerę w
ogóle go tworzyłeś. I skąd ty, korsarz, masz tak silną magiczną mantrę.
- Nie mam żadnej
mantry – uśmiechnął się krzywo Wilhelm. – Przywiozłem go zza morza. Malusieńki
był jak noworodek, jakem go znalazł. Chyba stado w górach go porzuciło. Chciałem
się nim zaopiekować, bom nigdy dzieciaków nie miał, a potem, jak odrósł, to
zgłosić już nie było jak, bo by mnie za wyhodowanie bździągwy wsadzili do
inkwizytorskiego lochu, a potem na szafot i mogiła.
- Czy instynkt
rodzicielski to jedyny powód?
- Nie – przyznał
Wilhelm.
- Więc?
- Chciałem utrzeć nosa
Baltazarowi.
Edward nadstawił uszu.
- Panoszy się pętak
jakby nie wiadomo kim był, kurwica mnie strzelała, jakem na niego patrzał! –
wybuchnął gniewnie Wilhelm podrywając głowę ku górze. - Pomyślałem, a chuja, mam
golema, to będę mu kazał zbierać haracz z przejezdnych i tyłki trzepać, niechże
tylko podrośnie. A by się tylko celnik o następny upominał, wywieźliby go jak
nasi niedawnego burmistrza, tego, co osep chciał podnosić! Do dzisiaj w starogrodzkim
szpitalu dla obłąkanych siedzi. I tak dziwota, że do tej pory Baltazara nie
wywieźli, tylko płacili, widać uznali, ciemnota, że tak trzeba i już. Pachołków
wprawdzie naustawiał, straż stołeczną, co to czasem objazdy robi, przekupił,
ale nie żeby go broniła, tylko żeby oko przymykała. Jakby się kilku woźniczych
zebrało, to by tych jego pachołków zlali aż tylko, jego powieźli, a straż by umyła
ręce i po kłopocie.
- Ale się golem
zbuntował?
- No już pięć lat
będzie. Nagle mu się siedzenie cichaczem odwidziało, a to niedorostek jeszcze.
Ale tylko kto jedzie, zaraz w łeb daje i fajrant. Byłem u niego, prawdę gadają.
Zbić mnie nie zbił, widać wciąż pamięta, kto mu żreć dawał, ale nie słucha się.
I pokazywał, że będzie bił, bo tak – uderzył łokciem o łokieć prezentując
motywy postępowania golema. - Nie przetłumaczysz.
- Jest sposób, by go
poskromić?
- Jakiś pewnie jest –
odrzekł Wilhelm. – Na wszystko jest rada.
- Ale, jak się
domyślam, nie wiesz jaka?
- Nie wiem – przyznał
krasnolud.
- Coś jeszcze
chciałbyś mi powiedzieć?
- Nic więcej nie mam
do powiedzenia w tej sprawie – odrzekł smutno starzec, a Edward miał nieodparte wrażenie, że
tym razem mówi prawdę. – Mam tylko prośbę, jeśli łaska, pochowaj mnie wraz z
moim kordelasem.
- Kto powiedział, że zamierzam wyprawić ci pochówek, dziadku?
– roześmiał się książę. – Obiecałem ci tylko bezbolesną śmierć. Dzisiaj jednak
jest twój szczęśliwy dzień, staruszku. Nie zabiję cię – rzekł przecinając więzy
i patrząc, jak Wilhelm upada na kolana. – Twoje informacje niczego nie
rozwiązują, ale będziesz mi jeszcze potrzebny. Ponadto imię, które nosisz,
wywołuje u mnie miłe wspomnienia. Teraz opuszczę twój dom i czas długi widzieć
się nie będziemy, ale nie waż się opuszczać wsi do mojej następnej wizyty.
Jeśli wyściubisz nos poza jej granice, obiecuję, dorwę cię i powieszę tak
starannie, że nie zdołasz się udusić przez całą noc.
- Dziękuję, panie – rzekł Wilhelm, który teraz zupełnie nie
przypominał człowieka pełnego buty, którego Edward niedawno poznał.
- Stary, nieustraszony pirat dziękuje za groźbę śmierci –
odrzekł sarkastycznie książę. – Grajcie, surmy anielskie!
Opuścił pokój nie zaszczycając Wilhelma nawet pożegnalnym
spojrzeniem. Doskonale wyobrażał sobie wyraz twarzy, który starzec właśnie
przybrał.
***
Morskie fale muskały
delikatnie wybrzeże niewielkiej wysepki, na której od niepamiętnych czasów stoi
stara latarnia morska. Północna część wybrzeża pełna była skał i stromych
zboczy, południowa zaś kończyła się delikatnym stokiem z małą plażą, z brzegu
której dostrzec można było port Aberdeen. Sama latarnia w całym swym majestacie
zachowywała wrażenie zimnej i niewzruszonej. Jej fundamenty pokryte były mchem
oraz pięknie kwitnącym na wiosnę bluszczem. Cała latarnia zbudowana niegdyś z
gładkiego, równo ciosanego kamienia, poczerniała już i schropowaciała od
ciągłych, silnych północnych wiatrów i prawie bez końca padającego deszczu.
Wnętrza do środka latarni
broniły grube dębowe drzwi odrobinę nadgryzione zębem czasu w kilku miejscach.
Bezpośrednio za drzwiami znajdowały się pierwsze stopnie kamiennych spiralnych
schodów, na których spoczywała warstwa wieloletniego kurzu. Po pokonaniu połowy
schodów można było wejść na pięterko, na którym znajdowało się niewielkie
mieszkanko rezydującego we wnętrzu latarnika.
Na środku pokoju stał
stół, na którym leżały resztki niedawno spożytego posiłku, pod niewielkim
okienkiem znajdowała się mała prycza przykryta niedźwiedzim futrem dawno już
przesiąkniętym wilgocią, a w niewielkim kredensie znaleźć można było zapas
oliwy do lamp, suszone mięso i owoce oraz kilka butelek przedniego rumu, którym
latarnik raczył się przed zaśnięciem. Co dzień rano latarnik wsiadał do łódki
przycumowanej do brzegu i płynął ku Aberdeen po swe dzienne racje pożywienia.
O wodę postarał się sam
magazynując w beczce deszczówkę. Na samej górze znajdowała się wielka lampa,
którą co wieczór latarnik oporządzał. Latarnia od wieków wzorowo spełniała swoje
zadanie kierowania statków ku wybrzeżom hrabstwa Aberdeen, a tym samym ku
wybrzeżom królestwa Krain Północy. Gdy słońce zachodziło nad wyspami całego królestwa,
inne światło rozbłyskało nad oceanicznymi wodami.
Edward wpłynął w niewielką zatoczkę,
w której dostrzegł łódź przycumowaną do brzegu. Ucieszył się, gdyż to
oznaczało, że latarnik powrócił już ze stałego lądu i prawdopodobnie spotka go
siedzącego na ławeczce przed latarnią, pykającego fajeczkę i czytającego księgę.
Nie pomylił się. Na ławce przed
latarnią siedział bosy starzec o chropowatej twarzy i resztce siwych włosów
okalających łysinę na czubku głowy. Mętnym spojrzeniem przeglądał litery
opasłej księgi oprawionej w skórę. Koszulę przewiesił sobie przez szyję, tak że
spływała mu po plecach, dzięki czemu łapał nieczęste w tych rejonach promienie
słońca. Był wszakże niezwykle upalny dzień i nie padało, co w tych obszarach
było zjawiskiem bardzo rzadkim.
Edward usiadł koło latarnika, a
ten odłożył księgę i spojrzał mu prosto w oczy.
- Odchodzisz – bardziej
stwierdził niż zapytał.
- Dlaczego tak myślisz? –
zapytał książę smutno.
- Widać to w twoich oczach –
odrzekł latarnik. – Taka jest naturalna kolej wszechrzeczy, Edward, nie
obwiniaj się. Kochałem cię jak syna, ale przez całe te cztery lata zdawałem
sobie sprawę z tego, że w końcu przyjdzie ten dzień, w którym król postanowi
odebrać co królewskie i powróci na zamek. Każdy by tak postąpił.
- Nigdy cię nie zapomnę –
powiedział Edward ze łzami w oczach. – Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś.
- Jeśli przewrót się nie
uda i jakimś cudem ujdziesz z życiem, pamiętaj, że dopóki żyję, zawsze
znajdziesz tutaj azyl. Chodź – rzekł podając Edwardowi rękę. – Napijemy się
ostatni raz.
Książę przytulił starego, poczciwego latarnika, który chronił
go u siebie przez cztery lata jego banicji.
- Kocham cię, Wilhelmie –
wyszeptał Edward.
- Ja ciebie też, królu – odrzekł latarnik.
Bartłomiej Adamiak