niedziela, 6 kwietnia 2014

Rozdział IV

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Golem z przełęczy

***

Słońce wydawało już końcowe tchnienie. Ostatnie promienie padały jeszcze na las zwany Stuwiekowym. Gromadnie spadające liście z ogromnie przerzedzonych koron dumnych drzew zamigotały złotem i czerwienią. Łagodny wschodni wiatr poruszał delikatnie gałązki młodych brzózek, które dopiero niedawno zabarwiły się czarnymi plamkami. W pobliżu stał stary dąb, którego pień rozdzielił się na dwoje tworząc niemalże dwa odrębne drzewa.
                Zadrgało.
      Upadł tak nieszczęśliwie, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Powoli dochodził jednak do siebie.
      Spojrzał na klingę swojego miecza. Wyszczerbiona. Wbił ją w martwy konar dębu i wyjął zza pasa sztylet. Żałował, że nie uwierzył ponuremu druidowi i nie wybrał się do tego lasu z siekierą.
Enty naprawdę istniały.

***

Powinszował sobie zakupu tego skórzanego obuwia. Ślady przyprowadziły go na bagnisko.

***

Skryty w zaroślach obserwował migocące na wysepce światełko, gdy coś chwyciło go za szyję. Bez zastanowienia odwinął się, machnął sztyletem czując opór, wbił, przekręcił i przerzucił bezwładne cielsko przez plecy na ziemię spoglądając na kamienną twarz topielca.
Wiedział, że jest ich tu więcej.

    ***

Migocące w oddali światełko okazało się być pierwszym przyjaźnie nastawionym do niego stworzeniem na tych bagnach, a mianowicie leśną rusałką. Malutka, blond włosa wróżka wzrostu kciuka, proponująca skręcenie w prawo, mimo wszystko nie wzbudziła zaufania Edwarda. Miesięczne bezwzględne szkolenie w gaju druidów po raz kolejny przyniosło skutek.
Zielona kula z ręki wędrowcy uderzyła w uciekającą rusałkę, przykuwając ją magicznym łańcuchem do niewidzialnej materii. Oczom podróżnika ukazało się prawdziwe oblicze chochlika – pomarszczona twarzyczka ze szpiczastymi uszami i dwie wystające z niej łapki, nic innego jak myłek, zły duch bagnisk mylący ludziom drogę.
Edward zdjął z niego urok i pozwolił mu odlecieć wolno. Myłek sam w sobie nie był niebezpiecznym stworzeniem.

 ***

Wreszcie dotarł do przełęczy. Szurając butami po piaszczystych zboczach dojrzał główny trakt, na którym wyraźne były ślady częstej obecności ogromnego monstrum, jak również zwłoki śmiałków, którzy niegdyś próbowali zwalczyć potwora. Jego intuicja znów nie zawiodła.

 ***

Dojrzał go jeszcze przed zachodem słońca, tak jak się umówili. Zmierzał w stronę jaskini rozglądając się na boki. W ręku niósł duży kawał niedźwiedziego sadła. Edward wychylił głowę za ustęp pokazując Wilhelmowi, że udało mu się przybyć na miejsce niezauważonemu przez golema, co oznaczało kontynuację wcześniej powziętego planu. Starzec stanął przed wejściem i klasnął kilka razy w dłonie.
Po chwili dało się słyszeć odgłosy uderzeń twardych stóp golema o ziemie.
- Jacubus! – wykrzyknął Wilhelm.
Golem westchnął głęboko i machnął łapą uderzając o ziemię, po czym odwrócił się celem powrócenia do jaskini. Edward szybko schował się za ustęp.
- Nie! Jacubus, wróć! Mam dla ciebie podarek!
Golem zatrzymał się, po czym odwrócił z powrotem patrząc na Wilhelma ze zdziwieniem. Edward wychylił się pokazując patrzącemu na niego Wilhelmowi, by wyciągnął golema jeszcze trochę do przodu.
- Dobre jedzonko, smaczne i tłuściutkie – rzekł wycofując się ku głazowi po drugiej stronie przełęczy. – Zjemy na kamieniu!
Golem postąpił kilka kroków naprzód wynurzając się nareszcie całkowicie z wejścia do pieczary. Książę już parę chwil wcześniej powziął decyzję o wypełznięciu z ukrycia i teraz pędził ile sił w nogach ku zrębowi skalnemu. Jednym susem przesadził go obracając się w locie, po czym przekoziołkował barkiem po zboczu, i zanim ktokolwiek zdołałby się zorientować zniknął w mroku pieczary.

 ***

Ze swojego miesięcznego szkolenia w gaju druidów wyniósł również wiedzę jak odczytywać wskazówki pozostawiane przez dzikie żyjątka. Pamiętał jak jego mentor, Asgarhan, uczył go, że bez zrozumienia natury druidzi dawno by już wymarli. Bez trudu odgadł więc, w którym miejscu Jacubus zazwyczaj układa się do snu. Niedaleko tegoż miejsca dostrzegł wyrwę skalną. Pozostało mu ułożyć się i czekać w ukryciu.

 ***

Niewielką polankę na szczycie wzniesienia pokrywał kredowo biały krąg kolumn otaczający kamienny ołtarz, na którym spoczywał stary człowiek odziany w białą przepaskę i sandały. Patrząc w dal mógł dostrzec dokładnie niebieskawą rysę dobrze znanej mu, spokojnie płynącej rzeki przedzielającej pas gęstych lasów od wyjałowionej, spustoszonej ziemi, nad którą krążyły stada czarnych kruków.
- Piękny poranek, Asgarhanie – ozwała się do starca głębokim głosem płaskorzeźba na jednej z kolumn przedstawiająca masywnego wojownika ze skrzydłami.
- Zaprawdę piękny, o Jastrzębiu, władco wiatru – odrzekł druid wzdrygając się ze strachu.
- Czyżbyś znowu mieszał się w sprawy, które nie powinny trapić bogobojnych druidów, Asgarhanie? – ozwała się płaskorzeźba przestawiająca długowłosą kobietę w tunice do samej ziemi. – Czyżbyś zapomniał, do czego doprowadziły twoje rządze ostatnim razem?
Druid upadł na kolana. Reszta posągów też ożyła i przysłuchiwała się tej wymianie zdań z zaciekawieniem.
- Zmieniłem się, przyrzekałem na bogów! Tym razem działam dla sprawiedliwości!
- Nie przeszkodzimy ci Asgarhanie, bo nie mamy prawa cię oceniać, ale pamiętaj, że dostałeś ostatnią szansę. Jeśli popełnisz ponownie grzech chciwości, nie będziemy znali już litości – odrzekła kobieta, po czym wszystkie płaskorzeźby zastygły ponownie.
- Nie wykorzystam tego – powiedział tonem, który wskazywał na to, że bardziej stara się przekonać siebie niż ich. – Zmieniłem się na lepsze. Działam dla wyższego dobra.

 ***

Usłyszał grzmot. Tak jak się umawiali, druid wykonał swoją część planu. Błysk wpełzł do jaskini z niesamowitą prędkością, uderzył w pręt, który Edward wyjął zza pazuchy i odbił się w stronę golema wywołując u niego niesamowity ból. Książę wiedział, że to jest czas, by zaatakować.
Odbił się od skały i nim golem zdołał się zorientować chwytał już go za szyję wbijając sztylet w oczy. Zaskoczony golem zaczął miotać się bezładnie próbując ściągnąć z siebie intruza, jednak Edward trzymał się mocno jego karku, miejsca, którego golem nie jest w stanie dotknąć łapą.
Jacubus zaczął tańczyć swój ostatni, śmiertelny taniec. Ryk bólu z powodu krwi wlewającej się do mózgu przeplatał się z hukiem uderzeń, które wykonywał bezwiednie.  Książę wbił nóż w jego kark po rękojeść dziwiąc się, gdyż sztylet wszedł dosyć gładko. Przyparł mocno do kręgów szyjnych potwora prawą dłonią zapierając się na sztylecie i balansował teraz na granicy życia i śmierci. Miał świadomość, że pokrak nie dosięgnie go ciągle przecinającą powietrze dłonią, ale wiedział, że jeśli golem wierzgnie się zbyt mocno lub nie padnie szybko, on straci siły i upadnie na ziemię, a wtedy poniesie niechybną śmierć. Niewiadomą była też pozycja, w której martwy stwór runie na glebę, istniało prawdopodobieństwo, że upadając rozgniecie  go jak muchę.
Edward dojrzał na końcu przełęczy pierzchającego bezładnie ile sił w nogach Wilhelma. Dopiero teraz dostrzegł, jak okropnym wrakiem człowieka był korsarz. Biegnąc co tchu w przód poślizgnął się na żwirowisku i upadł na twarz uderzając głową o głaz zwijając się z bólu.
Gdy Edward zaczął mieć wrażenie, że dłużej już nie da rady, a jego mięśnie zaczęły odpuszczać poczuł, że golem zwala się na plecy. Ostatkiem sił, podpierając się o wystającą rękojeść sztyletu okręcił się na drugą stronę i poleciał w dół wraz ze stworem. Gdy opadł już tuman kurzu podniósł się i zlazł z klatki piersiowej golema wciąż dychając ciężko.
Sztyletem rozdarł klatkę piersiową golema i wyjął z niej martwe już serce. Niosąc je w dłoni podszedł do wyjącego wniebogłosy Wilhelma.
- Udało się – rzekł podając mu rękę i patrząc z politowaniem na krew sączącą się z jego łuku brwiowego.
- Cholera – zaklął Wilhelm podnosząc się dzięki jego uściskowi i siadając pokracznie na głazie nieopodal – chyba złamałem nogę.
- Postrach królewskiej floty, dawny mistrz dziedziny abordażu, łamie sobie nogę biegnąc po wzgórzu.
- Czyli mi nie pomożesz?
- Pomogę – odrzekł Edward widząc zdziwienie malujące się na twarzy Wilhelma. – Może bywam cyniczny, ale nie jestem potworem. No i bardzo mi się przydałeś. Gdybyś nie wyciągnął skurwiela z jaskini nie mógłbym go dostać w miejscu, które obrał za swój dom, a tylko tam mogłem znacząco osłabić go uderzeniem pioruna. Można nawet powiedzieć, że jestem ci wdzięczny.
- Ciężko o wdzięczność w dzisiejszych czasach. To naprawdę rzadko spotykane. Ale ja jestem starej daty człowiek, więc ciągle posiadam pewne wartości, pomimo iż byłem korsarzem i bandytą. Zawsze może pan liczyć na moją pomoc, panie Robinie.
- Będę o tym pamiętał – uśmiechnął się Edward. – Chociaż przyznam, że nie mam pojęcia, do czego może mi jeszcze posłużyć stary korsarz, który przeżył wszystkich swoich kamratów i już tylko czeka, żeby ponownie spotkać się z nimi gdzieś tam w lepszym świecie.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się pomoc korsarza – uśmiechnął się ironicznie Wilhelm Kobyła. – Nawet tak zrujnowanego jak ja. Niejeden już tak sądził i niejeden dzięki sprytowi znajomego pirata z opresji się wyczołgał. Nie odrzucałbym tej dłoni, panie Robinie – rzekł wyciągając dłoń.

Edward odwzajemnił uścisk. To była jedna z lepszych decyzji w jego życiu. Nigdy nie spodziewałby się, że staruch pomoże mu jeszcze tak bardzo, jak to miało miejsce.



Bartłomiej Adamiak

niedziela, 30 marca 2014

Rozdział III

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Banita
Krainy Północy, 4 lata później

Pomrokę ciemnego pokoju rozświetlał słaby blask dwóch do połowy ściekłych świec stojących nieopodal miski z resztką obiadowego dania z soczewicy, spodeczka z dwoma ugotowanymi jajkami leżącymi na kawałku zielonej sałaty i kufla z ostatnimi łykami piwa na popitkę. Grube paluchy przyozdobione drogimi pierścieniami ostatni raz chwyciły za ciężką, mosiężną łychę i skierowały ostatki przekąski w nieprzebyte czeluści ukryte za spuchniętymi ustami i żółtymi zębiskami. Jajka czekał podobny los. Ostatnie trzy hausty piwa również, czwarty zaś spłynął kącikami ust na białą wełnianą chustę zatkniętą pod grubą warstwą szyjnego sadła.
Baltazar uśmiechnął się, odwiązał zabrudzony śliniak i przetarł nim usta, szczególną uwagę zwracając na kąciki z zalegającym w nich płynem. Odłożył chustę na stół, po czym rzucił okiem na swoją drogocenną fioletową szatę wysadzaną przy kołnierzu diamentami. Po stwierdzeniu jej nienagannej czystości spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu gościa i już chciał się odezwać, lecz przyłożył tylko zaciśniętą pięść do ust i lekko wypuścił powietrze. Kolacja wciąż nie została strawiona.
Ponownie uśmiechnął się do kontrahenta, a ten odwzajemnił uśmiech i gestem dłoni ukazał, że nigdzie mu się nie spieszy. Chwycił swój kufel z piwem i także pociągnął głęboki łyk.
Baltazar sięgnął po wiszącą nieopodal drewnianą fajkę i woreczek z wysokiej klasy tytoniem, którego napchał do środka i odpalił. Zaciągnął się majestatycznie proponując instynktownie to samo swojemu gościowi, ten jednak, ponownie gestem dłoni, odmówił.
- Więc mówi pan panie… - zaczął Baltazar zakładając nogi na stół, co przy jego otyłości wydało się rozmówcy dużym wyczynem.
- Robin – pomógł mu. – Mówcie mi Robin.
- A więc mówi pan, panie Robin … - Baltazar znów zawiesił głos mierząc wzrokiem swojego rozmówcę – że jest pan w stanie TEGO dokonać?
- Tak sądzę – odpowiedział Robin z nutą ironii w głosie.
Baltazar ponownie zmierzył go od stóp do głów.
- Chudy, niewysoki – wyliczał. – Nie wydajesz ty się ani krzepkim rycerzem, ani rzutkim szermierzem.
- Zaiste, mości panie.
- Ale gadasz mało. A jak kto mało gadatliwy, to i więcej zrobić zdoła. To się ceni.
- Przesąd, panie, czcza gadanina. Nie wierzę, że jedno wyklucza drugie, ale fakt faktem, wygadany nie jestem.
- Pomnij – rzekł celnik wracając do tematu – że przed tobą niejeden na tym krześle siedział. I niejeden taki, jak ciebie dwóch, ba, nawet trzech. I żaden – westchnął – wrócić nie zdołał. - Dlaczego tobie mam zadanie to powierzyć?
- Bo legendy krążą takie, że już żaden inny się nie poważy? – Zapytał sarkastycznie, a zarazem retorycznie Robin.
- Gawiedź zawsze szepce – usłyszał w odpowiedzi.
- Zawsze, jakom żywy – awanturnik przyznał rację kupcowi. – Nie znaczy to jednak, że nie nastały dla ciebie mroczne czasy, dobrodzieju. Flisowie obniżają ceny…
- Przewoźniki, kurważ ich mać, się znalazły. Oryle zwykłe, popaprańcy, niech im łodzie podziurawi, niech się potopią na tych rzekach!
- Akcje spławu idą w górę – kontynuował Robin nie zważając na obelgi i narzekania celnika – a objazdu gościńcami pikują w dół. Z tego, co wiem, z okolicy zdjęto przymus drożny, co z resztą nie powinno dziwić biorąc pod uwagę sytuację. Jakby tego było mało, drewno nie jest już takie tanie jak kiedyś, drwale podbijają ceny na każdej belce. Z tego wynika, że wyrób wozów przestaje się opłacać, co jeszcze pogłębia kryzys resortu. Marne tu wasze widoki. Powiedz, panie, ilu przewoźnych przeprawiało się tędy, odkąd pojawiła się szkarada…
- Znam sytuację ekonomiczną swojego fachu lepiej niż ty – przerwał jego wywody celnik. – Strategiczne miejsce, główny trakt, psia mać, myślałem, że złapałem Boga za nogi! Każdy kupiec od królestwa Filipa po ziemie oleśnickie jechał tędy i płacił w mojej komorze, bo nie dość, że przymus drożny dla południowców, to i mirem monarszym obłożone, więc bezpieczniej było. Szósta część cła do mnie szła, pojmujesz? Szósta część! Żyłem jak pączek w maśle.
- Widać – przerwał mu Robin. – Nie obraź się, panie, ale nie wierzę w przypowieści o uczciwych celnikach, nawet w tak idealnie położonych miejscach.
- Jak śmiesz – oburzył się Baltazar.
- Jeśli mamy współpracować oczekuję szczerości – rzekł zaglądając prosto w zmęczone oczy wytrąconego z równowagi grubasa. - Niczego więcej. Dużo załatwialiście pod stołem?
- Do czego potrzebna ci ta informacja? Masz się pozbyć szkarady, a nie spisywać mój życiorys. Ja mam zapłacić po robocie, a nie klękać przed konfesjonałem.
- Bździągwa mogła się zagnieździć z powodu nieprawości, nie rozumiesz tego, panie? Jeśli nie chcemy współpracować, nie osiągniemy niczego – rzekł Robin podnosząc się i kierując ku drzwiom. – Kłaniam się.
- Czekaj – wykrzyknął Baltazar odsuwając krzesło. – Trochę tego było.
Robin zatrzymał się.
- Te większe przewozy, jak rozumiem?
- Oczywiście. Te, przy których opłacało mi się zaryzykować.
- Co ze strażą?
Baltazar roześmiał się.
- Straż mam tu – rzekł wyjmując zza pazuchy opasły worek monet. – Raymond Rahn, mówi ci coś to nazwisko?
- Obiło mi się o uszy.
- Największy skurwiel i interesant w zaścianku. Podkomendny świętej pamięci króla Filipa, teraz dowódca dywizji na usługach króla Andre. Żeby usłyszeć brzęk monet zabije nawet matkę.
- Miał nadzorować waszą działalność?
- Otóż to. W gruncie rzeczy to jego nadzorowanie sprowadzało się do dbałości o ślepotę innych.
- Kolejna zadowalająca okoliczność.
- To wszystko było zbyt piękne. Zbyt idealnie ułożone, by mogło nie budzić zazdrości. Teraz ja ci powiem, w co nie wierzę, panie Robinie. Nie wierzę w nagłą chęć ukarania mnie przez Opatrzność. Nie wierzę w bestię mającą ukarać grzesznika. Wiem, że zaszkodzić mi chce ktoś z żywych. Nie proszę cię o odnalezienie go, po prostu pozbądź się golema. To moja jedyna szansa na powrót do interesu.
- Ostatnia kwestia, zapłata – przypomniał Robin. – Biorąc pod uwagę powagę sytuacji rozumiem, że efekt jest wyceniony wysoko?
- Tysiąc – odrzekł bez namysłu Baltazar. Widać było, że przeprowadził już niejedną rozmowę na ten temat.
- Nie rozumiemy się – odrzekł Robin. – Nie zależy mi na pieniądzach.
Baltazar spojrzał na niego zdziwionym wzrokiem.
- Czego więc chcesz w zamian?
- Poparcia – powiedział Robin. – Poparcia moich racji i możliwości przemowy na radzie kupieckiej.
- Jakiego, do cholery jasnej, poparcia?
- W ludziach, ma się rozumieć. Militarnego. Jesteście wpływowym kupcem i opłacacie żołd kilku żołnierzy w zamian za rozległe korzyści. Oczekuję tych ludzi do walki po mojej stronie.
- Z kim chcecie walczyć?
- To moja osobista sprawa.
- Niech będzie – odrzekł po długim namyśle Baltazar. – Zgadzam się. Załatwię wam kilku chłopaków. Do zamachu stanu może się nie nada taka ilość, ale do obicia kilku mord jak malowani.
- Wiedziałem, że się dogadamy, Baltazarze – ucieszył się Robin.
- Świń z wami nie pasłem – oburzył się celnik. - Panie Baltazarze – poprawił stanowczo wyjmując pióro, inkaust i papiery potrzebne do spisania dokumentów. Uśmiech na jego twarzy zdradzał jednak, że jest usatysfakcjonowany negocjacjami.
- A notariusz?
- Nie będzie nam potrzebny.
- Macie uprawnienia? - Robin zagwizdał dając upust swojemu zdziwieniu.
- Tak, oficjalnie mogę się nazywać również notariuszem. Wszystko mam na oficjalnym piśmie, okazać?
- Nie trzeba, wierzę na słowo – rzekł Robin chwytając za pióro celem podpisania się na umowie.
- Aha, jeszcze jedno – przypomniał sobie po dłuższej chwili Baltazar. – Jeśli dzisiejsza rozmowa wyjdzie poza próg mojego domu, już możesz zamawiać mogiłę. Uwierz mi, wciąż stać mnie na najlepszych zabójców w królestwie.
- Przyjąłem – odrzekł Robin dopijając piwo i nakładając swój podróżny kapelusz. – Do tej pory myślałem, że to ja jestem największym bandytą w królestwie, ale widocznie są lepsi. Będę się pilnował.
                Po tych słowach Baltazar skojarzył fakty, rozpoznał twarz młodzieńca i wytrzeszczył oczy. Gość doskoczył do niego i szybkim ruchem ręki przyłożył mu sztylet do tłustej szyi.
                - Jedno słowo królowi i skończysz swój żywot – wyszeptał patrząc w jego przerażone oczy. - Ta rozmowa nie wyjdzie poza te ściany, jakżeś mnie sam o to prosił, Baltazarze.
                - Książe… - wymruczał oszołomiony kupiec. – Wszyscy myśleli, że ty…
                - Wiem, co myślą ludzie. Plotki o mojej śmierci są jednak przesadzone. Tak samo jak nazywanie mnie banitą. To mój przyrodni brat bezprawnie uzurpuje sobie prawo do tronu i to za nim powinno się rozwieszać listy gończe, bo nie wierzę w przypadkowość śmierci króla Filipa. Prędzej czy później wrócę na tron Baltazarze, a ty mi w tym pomożesz. Jeśli mnie zdradzisz, skończysz jak zdrajca – odrzekł popychając go na ścianę i wychodząc z pokoju zostawiając kupca z kołatającym sercem.
                                               ***
- Hej, ty! – wołał siedzący na wozie z sianem piegowaty, rudowłosy chłopek.
- Kto? Ja? – zdziwił się przechodzień, po czym uśmiechnął się na widok osobliwej, zabawnej fryzury chłopca. Był on obcięty na pieczarkę.
- Nie, nie ty.
- Więc kto?
- Starucha z długim nosem. Oczywiście, że do ciebie mówię. Widzisz tu jeszcze kogoś?
- No, mały – pogroził palcem książę Edward, zmieniając oblicze swojej twarzy. Osobiście nie lubił takich żartów. – Zawrzyj gębę, bo ci przytrę nosa i się nauczysz szacunku! Czego?
- Wilka złego. Byłeś u Baltazara?
- A bo co?
- A bo to, że na wojaka nie wyglądasz, a porywasz się na dużą rzecz – rzekł wyjmując zza pazuchy jedno z ogłoszeń traktujące o jednorazowym zleceniu na poczwarę paraliżującą główny trakt, a także o sowitym wynagrodzeniu  przez kupca Baltazara, które były porozwieszane po całej wsi.
- Słuchaj no, smyku, nie wścibiaj swojego piegowatego nosa w sprawy innych, dobrze?
- Ale będziesz bździągwę ubić chciał, czy nie? – Nie dawał za wygraną chłopczyk.
Edward nie wytrzymał, podszedł do wozu, i chwycił chłopaka za chabety podnosząc go do góry.
- Nie twój interes, smarkaczu – wykrzyknął potrząsając nim z groźną twarzą, w głębi serca jednak chciało mu się śmiać z jego falującej, rudej czupryny i głupkowatego wyrazu twarzy. – Oddawaj – wyrwał mu z dłoni ogłoszenie, po czym wyrzucił w kałużę mieniącą się nieopodal.
- Puść! – wrzeszczał chłopczyk machając chaotycznie cienkimi nóżkami i próbując kopnąć go w krocze swoimi drewnianymi chodaczkami. – Mamo! – wykrzyknął nagle.
Wrota stojącej nieopodal stodoły otworzyły się z hukiem i stanął w nich gruby, wąsaty chłop z widłami w ręku.
- Jaruga! Młokosie, ileż to… - urwał na widok swojego syna trzymanego przez łapy jakiegoś nieznanego, nieogolonego przybysza. – Potwarz, zaraza! Ludzie! Syna mi biją! – wrzeszczał biegnąc z widłami wymierzonymi w Edwarda.
Ten nie zastanawiał się długo. Puścił chłystka i pozwolił, by zatonął w stosach świeżego siana, a sam puścił się biegiem w alejkę.
- Sąsiedzka solidarność na wsi, psia mać – rzekł widząc kolejnych chłopów z widłami, bądź zakrwawionymi tasakami od uboju drobiu wybiegających ze swoich zagród. – Nosz kurwa, jeszcze mi tylko brakuje, żeby się rozeszło po wsiach, że panicz banita jednak żyje.
***
                Nikt nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Przepraszam, mój błąd.
Nikt poza ludźmi z tej wsi nie mógł spodziewać się, że ta historia tak się skończy.
Gonieniem Edwarda w dosłownym tego słowa znaczeniu zajętych było właściwie paru chłopów. Cała reszta zaaferowała się ogólną awanturą.
I tak burda ta nie skończyła się jeszcze tak drastycznie, jak poprzednia. Tym razem pobito tylko szesnastu pachołków, gdyż reszta, doświadczona już w tego typu sprawach, zdążyła zbiec. Zgwałcono tylko dziewięć dziewcząt, w tym córkę młynarza i stolarza, żonę zduna, bednarkę i pięć mniej popularnych, co przy tego typu zamieszkach okazało się wykazaniem przez chłopów dużej wstrzemięźliwości. Spalono siedem obór, dwa chlewy, cztery stajnie, trzy chałupy i osiem hektarów pola. Wylano dziesięć beczek piwa i cztery miodu, oraz, tradycyjnie, burmistrza w samych majtkach zakuto w dyby na placu, a jego głównych urzędników przykuto łańcuchami do straganu z pomidorami i rozkwaszono im te pomidory na nosach. Tylko kościoła nie ruszono. Jak to na wsi.
Wśród samych hałaburdów nie poniesiono ofiar, kilku co najwyżej nabiło sobie pokaźnych guzów. O Edwardzie większość zapomniała już przy młynie, koło kowala tłum przerzedził się już bardzo widocznie, dom lichwiarza zatrzymał jeszcze kilku, na targu goniących nie można było już nazywać tłumem, a za ratuszem gonił go już tylko ojciec Jarugi i jakiś brodaty starzec, który dychał ciężko i trzymał się za bok, aż w końcu potknął się, zwalił na ziemię i przewrócił tym samym ojca Jarugi, który, klnąc, chciał zerwać się jeszcze do pościgu, ale nie miał już najmniejszych szans na dogonienie zbiega.
- Dyla, a jużci! Choróbsko! – słyszał jeszcze z oddali głośne obelgi Edward. – Niechże cię tylko ujźrzę gdzieś na wsi, to jajami do góry powieszę! Dzieciaka mi zbój bił będzie, cholernik!
                                                               ***
Żniwa, czas koszenia zbóż, okres pracy, podczas którego żaden wieśniak nie siedzi w chałupie, żaden też nie zawraca sobie głowy pierdołami. Czas, w którym wąsate chłopy dużo rzadziej niż zazwyczaj stoją przy płotach i popalając tanie lulki gawędzą beztrosko z sąsiadami, a ławki na bazarze, zwykle okupowane przez tęgie babiny, świecą pustkami. Czas, w którym nawet Bóg łapie za kosę.
Nie dziwota więc, że jest to czas szczególnie szczęśliwy dla młodszych dzieci, tych, których ojciec nie zmusza jeszcze do chwytania za sierp, bądź wiązania siana. Tych, do których zaliczał się rudowłosy Jaruga poszukiwany przez jeźdźca panoszącego się po wsi.
Był to chłopiec wyróżniający się z tłumu, znalezienie go nie było więc problemem. Gdy jeździec wjechał na umarły handlowo w takich dniach bazar, zauważył grupkę chłopców pierzchających w różne strony na jego widok. Wśród nich dostrzegł także rudowłosą czuprynę uciekającego Jarugi. Młokos wspinał się właśnie po stelażu jednego z pustych straganów, gdy silna ręka Edwarda chwyciła go za poły płaszczyka.
- Stój gówniarzu – rzekł zatrzymując chłopaka. – Mamy do pogadania.
- Puść – odrzekł nerwowo Jaruga. – Muszę się schować.
Dopiero teraz Edward dostrzegł chłopca zatykającego oczy rękoma odwróconego do tablicy ogłoszeń. Najwyraźniej dzieciaki bawiły się w chowanego.
Jego przyjazd wywołał duże zamieszanie. Jeden z niedorostków podbiegł do liczącego, poklepał go po ramieniu, wskazał na Jarugę, po czym obaj czmychnęli w stronę płotu, przesadzając go jednym skokiem. Innych chłopców dawno już nie było. Dziewczynki bawiące się w przekupki też szybciutko zniknęły z pola widzenia. Plac opustoszał.
- Już nie musisz – roześmiał się Edward przyciskając go do straganu.
- Mój tatuś mówił o tobie bardzo brzydkie rzeczy – oznajmił chłopczyk. – A mój tatuś zna dużo ważnych osób!
- Nie wątpię.
- Mój tatuś zna nawet kilku kupców z Perth – chwalił się dalej Jaruga. – Wszystkim chłopcom we wsi opada szczęka, jak mój tatuś gawędzi z kupcami z Perth. Oprócz Baltazara i kilku przekupniów z bazaru, to tylko mój tatuś bywa w Perth. Także uważaj, bo orzeknę mu jedno słowo za dużo i martwyś! Widziałeś przecie, ilu sąsiadów biegnie na znak mojego tatusia!
- Widziałem – roześmiał się Edward. – Wiem, jak wpływowy jest twój ojciec, dlatego nie zrobię ci krzywdy – ironizował. – Chcę tylko wiedzieć, czemuś tak interesował się tym, czy będę pracował dla Baltazara.
Chłopiec odetchnął z ulgą.
- Przed samą przełęczą, jeszcze dalej niż dom Baltazara, stoi stara chata – rzekł wyraźnie uspokojony Jaruga. – Mieszka w niej brodaty, jednooki staruch z kolczykami w uszach i nosie! Powiadają, że dawny korsarz, przyjaciel Johna Cabot.
- Co to ma do rzeczy? – przerwał mu Edward.
- Ano dużo – oznajmił chłopiec. – Ten staruch nie gada z nikim, i tak po prawdzie nikt nie wie, kto on zacz, ale powiadają, że był u straszydła i wrócił żywy! Częstośmy tam chodzili z chłopakami, ale nas siekierą poganiał, jakeśmy się tylko zbliżyli – rzekł. – Lecz raz, jak spadłem z drzewa, chłopaki przez tydzień śmiali się, że jestem fajtłapa i ciamajda, dopóki nie ołgałem, żem staruchowi podwędził raz cały kosz jabłek z ogrodu. Gały im powychodziły na wierzch jak u trupiska jakiegoś, lecz potem kazali mi to udowodnić. Bałem się, ale poszedłem. No i stary mnie złapał.
- I co było dalej? – zapytał zaciekawiony Edward.
- Staruch powiedział, że nie ukręci mi karku, jeśli obiecam, że będę ganiał do niego, jak tylko ktoś spoza wsi się u Baltazara pojawi. Wiedział, że ode mnie z chałupy dobry widok na drzwi Baltazara, bo jego drzwi skierowane są do wsi, a staruch mieszka za wsią kawałek i jedyne, co sobie może z okien oglądać, to wiewiórki i dzięcioły. Zgodziłem się.
- I teraz, po prostu, wypełniasz jego zalecenia, tak?
- Tak – potwierdził Jaruga. – Staruch mówił, że jeśli łżę, to przyjdzie w nocy z nożem i zaszlachtuje mnie w łóżku. A ludzie już wcześniej gadali, że robi takie rzeczy!
- A nie boisz się – zaczął Edward – że staruch przyjdzie w nocy i zabije cię za gadulstwo?
- Boję się – odrzekł niepewnie chłopczyk. – Trochę – dodał.
- Tylko trochę? – roześmiał się Edward.
- No trochę, bo po prawdzie to nie wszyscy we wsi boją się starucha, chociażby mój tato. Mówi, że nikogo nie lubi, ale to zwyczajny samotnik, a nie żaden czarownik czy zbój. A mój tatuś zawsze ma rację. Chociaż jak chłopaki mi czasem nagadają, czy bab po mszy posłucham, to już sam nie wiem, co sądzić. Dlatego trochę się boję.
Edward puścił chłopczyka, gdyż z tych kilku niewinnych dziecięcych opowiastek wysunął wnioski, po które przybył.
- Leć do domu – ozwał się wsiadając na koń. – Niedługo pora obiadowa.
Jaruga nie wyglądał jednak na osobę, której bardzo spieszy się na obiad.
- Co zrobisz ze staruchem? – zapytał.
- Bardzo nieprzyjemne rzeczy – uśmiechnął się książę uderzając ostrogą konia.
- Ej! – wykrzyknął niepocieszony biegnąc za odjeżdżającym jeźdźcem. – Powiedz!
- Wolałbyś nie wiedzieć – dokończył. – I nikomu ani pary z ust żeśmy gadali, bo cię rozedrę końmi na cztery strony świata. Żegnaj, młokosie!
                                                               ***
- Któż? – usłyszał Edward po kilkakrotnym kołataniu do drzwi.
- Robin Dobry Druh – przedstawił się.
- Nie znam. Proszę odejść.
- Jestem najemnikiem Baltazara.
Książę odczekał jeszcze chwilę, po czym usłyszał szczęk klucza przesuwanego w zamku, drzwi otworzyły się, a jego oczom ukazała się postać, której wygląd tak właśnie sobie wyobrażał.
Krasnolud ten był niezwykle szczupły, pełen zadrapań i sinizny na twarzy. Jego uszy, nos i prawa brew były niemiłosiernie kolczykowane, spod pomarańczowej chusty na czerepie prześwitywała poparzona łysina, a długa, czarna broda z domieszką siwizny niemal sięgała podłogi. Ubrany był w podkoszulek w czerwono białe paski, bordowe pantalony i dziurawe skarpety. W ręku dzierżył rapier.
- Czego? – zapytał na widok nieznajomego mierząc go wrogim spojrzeniem czarnego oka.
- Rozmawiałem z Jarugą – odrzekł wprost Edward.
- Tym rudym oseskiem? – wzdrygnął się krasnolud. – I cóż wam ciekawego powiedział?
- Powiedział, żeście się niepokoili o mnie.
- Kłamał – odrzekł twardo korsarz zmieniając wyraz twarzy. – Coś jeszcze?
- Nie rozumiemy się, starcze – westchnął Edward. – Chcę, abyście opowiedzieli mi wszystko, co wiecie o stworze panoszącym się po przełęczy.
- Nic nie wiem, chłystku – odpowiedział dobitnie krasnolud unosząc miecz w górę. – Wynoś się.
- A jednak otworzyliście mi, gdy powiedziałem, żem od Baltazara – nie dawał za wygraną Edward. – Jaruga też nie wygląda na kłamcę.
- Wynoś się – powtórzył korsarz. – Wynoś się, pókim dobry.
- Posłuchaj mnie no, dziadku – zaczął Edward – albo mnie wpuścisz i porozmawiamy po dobroci albo cię zwiążę, powieszę za jaja i wtedy wyśpiewasz mi wszystkie nuty, tyle że cienkim głosem.
- Wynoś się – powtórzył kolejny raz pirat podnosząc miecz jeszcze wyżej.
- Niechże będzie i tak. Ostrzegałem. Kobyłka u płotu – roześmiał się książę wyjmując zza pazuchy miecz i ruszając wprzód.
                                                               ***
- Na razie wisisz tylko na dłoniach – usłyszał starzec gdy się ocknął i zobaczył Edwarda odkładającego na bok kubeł z lodowatą wodą, którą przed chwilą wylał mu na głowę. – I czubki twych stóp sięgają ziemi. To się może jednak szybko zmienić. Będziesz gadał?
Znał to miejsce. Pełne słojów z grzybkami i ogórkami oraz worów z kartoflami. Jego własna piwnica.
- Niech będzie – odrzekł korsarz.
- Dobrze - stwierdził Edward wąchając zawartość jednego ze słoików i wykrzywiając twarz. – Na początek, przedstaw mi się.
- Wilhelm Kobyła.
- Dobry druh Robin, miło mi – roześmiał się. – Po waszym wyglądzie widzę, żeście byli piratem.
- Ano – odrzekł Wilhelm wiercąc się na linach.
- Niewygodnie? – zachichotał Edward. – Chciałem po dobroci to dziadek nie usłuchał, więc się teraz troszkę pomęczy. Wróćmy do rzeczy – zaproponował. – Emerytowany korsarz interesujący się polowaniami na golema. Osobliwy konik na starość.
- Nie wolno?
- Oczywiście, że wolno – rzekł książę zdejmując ze ściany pochodnię i przytykając ją tak długo do boku wisielca, aż poczuł swąd palonego mięsa i usłyszał przeraźliwe wycie, po czym odłożył ją na miejsce. – Chciałbym jednakowoż się dowiedzieć, skąd takie ciekawe zainteresowanie.
- Jeśli powiem wszystko, co będę z tego miał? – zapytał starzec skomlącym głosem, który natychmiast stracił wcześniej głośno przebrzmiewającą nutę pogardy.
- Nie zaszlachtuję cię jak wieprza.
- A jeśli nic nie powiem?
- Zrobię to.
- Czyli nie mam wyboru? – wyjąkał spocony starzec.
- Masz – uśmiechnął się Edward. – Właśnie ci go przedstawiłem.
– Wiem, co za pokrak sieje spustoszenie na trakcie. To Jacubus, mój golem.
- TWÓJ GOLEM?
- Tak, mój. Ale nie myślcie, że to ja każę mu ubijać przejezdnych, co to, to nie.
- Ty go tam wysłałeś?
- Tak, cholerne wynaturzenie. Ja się nim opiekowałem, ja go tam osiedliłem, ja go kurwę karmiłem, a teraz mi się zbuntował, chędożony.
- Po co to zrobiłeś?
- Nie myślicie chyba, że trzymałbym golema w domu. Skąd mogłem wiedzieć, że się kurwiszon zbuntuje? Rok siedział cicho, jak należy.
- Jeśli nie przestaniesz udawać głupka spopielę ci drugi bok, korsarzu. Nie pytam się, po co wysyłałeś w przełęcz stworzonego już golema, bo oczywistym wydaje się fakt, że nie będziesz takiego bydlaka trzymał w piwnicy. Pytam się, po jaką cholerę w ogóle go tworzyłeś. I skąd ty, korsarz, masz tak silną magiczną mantrę.
- Nie mam żadnej mantry – uśmiechnął się krzywo Wilhelm. – Przywiozłem go zza morza. Malusieńki był jak noworodek, jakem go znalazł. Chyba stado w górach go porzuciło. Chciałem się nim zaopiekować, bom nigdy dzieciaków nie miał, a potem, jak odrósł, to zgłosić już nie było jak, bo by mnie za wyhodowanie bździągwy wsadzili do inkwizytorskiego lochu, a potem na szafot i mogiła.
- Czy instynkt rodzicielski to jedyny powód?
- Nie – przyznał Wilhelm.
- Więc?
- Chciałem utrzeć nosa Baltazarowi.
Edward nadstawił uszu.
- Panoszy się pętak jakby nie wiadomo kim był, kurwica mnie strzelała, jakem na niego patrzał! – wybuchnął gniewnie Wilhelm podrywając głowę ku górze. - Pomyślałem, a chuja, mam golema, to będę mu kazał zbierać haracz z przejezdnych i tyłki trzepać, niechże tylko podrośnie. A by się tylko celnik o następny upominał, wywieźliby go jak nasi niedawnego burmistrza, tego, co osep chciał podnosić! Do dzisiaj w starogrodzkim szpitalu dla obłąkanych siedzi. I tak dziwota, że do tej pory Baltazara nie wywieźli, tylko płacili, widać uznali, ciemnota, że tak trzeba i już. Pachołków wprawdzie naustawiał, straż stołeczną, co to czasem objazdy robi, przekupił, ale nie żeby go broniła, tylko żeby oko przymykała. Jakby się kilku woźniczych zebrało, to by tych jego pachołków zlali aż tylko, jego powieźli, a straż by umyła ręce i po kłopocie.
- Ale się golem zbuntował?
- No już pięć lat będzie. Nagle mu się siedzenie cichaczem odwidziało, a to niedorostek jeszcze. Ale tylko kto jedzie, zaraz w łeb daje i fajrant. Byłem u niego, prawdę gadają. Zbić mnie nie zbił, widać wciąż pamięta, kto mu żreć dawał, ale nie słucha się. I pokazywał, że będzie bił, bo tak – uderzył łokciem o łokieć prezentując motywy postępowania golema. - Nie przetłumaczysz.
- Jest sposób, by go poskromić?
- Jakiś pewnie jest – odrzekł Wilhelm. – Na wszystko jest rada.
- Ale, jak się domyślam, nie wiesz jaka?
- Nie wiem – przyznał krasnolud.
- Coś jeszcze chciałbyś mi powiedzieć?
- Nic więcej nie mam do powiedzenia w tej sprawie – odrzekł smutno starzec, a Edward miał nieodparte wrażenie, że tym razem mówi prawdę. – Mam tylko prośbę, jeśli łaska, pochowaj mnie wraz z moim kordelasem.
- Kto powiedział, że zamierzam wyprawić ci pochówek, dziadku? – roześmiał się książę. – Obiecałem ci tylko bezbolesną śmierć. Dzisiaj jednak jest twój szczęśliwy dzień, staruszku. Nie zabiję cię – rzekł przecinając więzy i patrząc, jak Wilhelm upada na kolana. – Twoje informacje niczego nie rozwiązują, ale będziesz mi jeszcze potrzebny. Ponadto imię, które nosisz, wywołuje u mnie miłe wspomnienia. Teraz opuszczę twój dom i czas długi widzieć się nie będziemy, ale nie waż się opuszczać wsi do mojej następnej wizyty. Jeśli wyściubisz nos poza jej granice, obiecuję, dorwę cię i powieszę tak starannie, że nie zdołasz się udusić przez całą noc.
- Dziękuję, panie – rzekł Wilhelm, który teraz zupełnie nie przypominał człowieka pełnego buty, którego Edward niedawno poznał.
- Stary, nieustraszony pirat dziękuje za groźbę śmierci – odrzekł sarkastycznie książę. – Grajcie, surmy anielskie!
Opuścił pokój nie zaszczycając Wilhelma nawet pożegnalnym spojrzeniem. Doskonale wyobrażał sobie wyraz twarzy, który starzec właśnie przybrał.
***
Morskie fale muskały delikatnie wybrzeże niewielkiej wysepki, na której od niepamiętnych czasów stoi stara latarnia morska. Północna część wybrzeża pełna była skał i stromych zboczy, południowa zaś kończyła się delikatnym stokiem z małą plażą, z brzegu której dostrzec można było port Aberdeen. Sama latarnia w całym swym majestacie zachowywała wrażenie zimnej i niewzruszonej. Jej fundamenty pokryte były mchem oraz pięknie kwitnącym na wiosnę bluszczem. Cała latarnia zbudowana niegdyś z gładkiego, równo ciosanego kamienia, poczerniała już i schropowaciała od ciągłych, silnych północnych wiatrów i prawie bez końca padającego deszczu.
Wnętrza do środka latarni broniły grube dębowe drzwi odrobinę nadgryzione zębem czasu w kilku miejscach. Bezpośrednio za drzwiami znajdowały się pierwsze stopnie kamiennych spiralnych schodów, na których spoczywała warstwa wieloletniego kurzu. Po pokonaniu połowy schodów można było wejść na pięterko, na którym znajdowało się niewielkie mieszkanko rezydującego we wnętrzu latarnika.
Na środku pokoju stał stół, na którym leżały resztki niedawno spożytego posiłku, pod niewielkim okienkiem znajdowała się mała prycza przykryta niedźwiedzim futrem dawno już przesiąkniętym wilgocią, a w niewielkim kredensie znaleźć można było zapas oliwy do lamp, suszone mięso i owoce oraz kilka butelek przedniego rumu, którym latarnik raczył się przed zaśnięciem. Co dzień rano latarnik wsiadał do łódki przycumowanej do brzegu i płynął ku Aberdeen po swe dzienne racje pożywienia.
O wodę postarał się sam magazynując w beczce deszczówkę. Na samej górze znajdowała się wielka lampa, którą co wieczór latarnik oporządzał. Latarnia od wieków wzorowo spełniała swoje zadanie kierowania statków ku wybrzeżom hrabstwa Aberdeen, a tym samym ku wybrzeżom królestwa Krain Północy. Gdy słońce zachodziło nad wyspami całego królestwa, inne światło rozbłyskało nad oceanicznymi wodami.
                Edward wpłynął w niewielką zatoczkę, w której dostrzegł łódź przycumowaną do brzegu. Ucieszył się, gdyż to oznaczało, że latarnik powrócił już ze stałego lądu i prawdopodobnie spotka go siedzącego na ławeczce przed latarnią, pykającego fajeczkę i czytającego księgę.
                Nie pomylił się. Na ławce przed latarnią siedział bosy starzec o chropowatej twarzy i resztce siwych włosów okalających łysinę na czubku głowy. Mętnym spojrzeniem przeglądał litery opasłej księgi oprawionej w skórę. Koszulę przewiesił sobie przez szyję, tak że spływała mu po plecach, dzięki czemu łapał nieczęste w tych rejonach promienie słońca. Był wszakże niezwykle upalny dzień i nie padało, co w tych obszarach było zjawiskiem bardzo rzadkim.
                Edward usiadł koło latarnika, a ten odłożył księgę i spojrzał mu prosto w oczy.
                - Odchodzisz – bardziej stwierdził niż zapytał.
                - Dlaczego tak myślisz? – zapytał książę smutno.
                - Widać to w twoich oczach – odrzekł latarnik. – Taka jest naturalna kolej wszechrzeczy, Edward, nie obwiniaj się. Kochałem cię jak syna, ale przez całe te cztery lata zdawałem sobie sprawę z tego, że w końcu przyjdzie ten dzień, w którym król postanowi odebrać co królewskie i powróci na zamek. Każdy by tak postąpił.
                - Nigdy cię nie zapomnę – powiedział Edward ze łzami w oczach. – Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś.
- Jeśli przewrót się nie uda i jakimś cudem ujdziesz z życiem, pamiętaj, że dopóki żyję, zawsze znajdziesz tutaj azyl. Chodź – rzekł podając Edwardowi rękę. – Napijemy się ostatni raz.
Książę przytulił starego, poczciwego latarnika, który chronił go u siebie przez cztery lata jego banicji.
- Kocham cię, Wilhelmie – wyszeptał Edward.
- Ja ciebie też, królu – odrzekł latarnik.

Bartłomiej Adamiak

niedziela, 23 marca 2014

Rozdział II

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Młot na czarownice

Czarownica nie ma ojca ani matki, syna, małżonka, rodziny. Jest potworem, aerolitem przybyłym niewiadomo skąd. Któż, wielki Boże, ośmieliłby się do niej zbliżyć? Gdzie przebywa? W niewiarygodnych miejscach, w gąszczu tarniny, na landach, gdzie splecione ciernie i osty przejść nie pozwalają. W nocy - pod jakimś starym dolmenem. Gdy ją tam znajdziemy, jest wyizolowana przez grozę; otacza ją jak gdyby ognisty krąg. Ale - kto by w to uwierzył - to jeszcze kobieta.
                                                                              Jules Michelet

Uwielbiam zapach płonących czarownic o poranku.

                                                                              Jacek Piekara
***
Bartolomeo powoził na mocno ściągniętych lejcach. Drewniane koła tarły o nierówny grunt, odrzucały kamienie, z trzaskiem łamały gałęzie. Krasnolud był dosyć furiackim woźnicą. Filip, leżąc pod odwiniętym baldachimem z brzuchem na wierzchu, chroniąc swoim komicznym kapelusikiem czoło przed słońcem, starał się umilać podróż grą na harfie.
- Majster, wolniej! – wykrzyknął naraz przerywając grę, gdy wóz po raz kolejny zachwiał się niebezpiecznie. – Pozabijasz nas!
- Wczoraj przeminęła noc pod znakiem Kupały – odrzekł krasnolud i jeszcze mocniej ściągnął lejce – co oznacza, że inkwizytorskie stosy wciąż są ciepłe. Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy zastać tenże stan rzeczy.
Król wzruszył ramionami i odłożył harfę. Nie bez kłopotów przemieścił się na przednią część wozu, usiadł obok krasnoluda i chwycił się poręczy.
- Słynna noc palenia wiedźm?
- I zabobonnej obrzędowości uwielbianej przez wieśniaków – potwierdził Bartolomeo kiwając głową.
                - Nie jestem w stanie pojąć – zaczął Filip trzymając się kurczowo za drewnianą rączkę – jak zamierzasz uczynić z mojej żony czarownicę. Vingenora nie posiada żadnych zdolności poza łóżkowymi. Nie zna się na alchemii, zielarstwie, astronomii, medykamentach, mutagenach ani nawet na gotowaniu – ocenił. – Nie posiada rozległej wiedzy historycznej, nie orientuje się w taktyce wojennej, nie potrafi pięknie przemawiać. Słowem, czarownica z niej żadna.
                Bartolomeo wiedział, że Filip miał rację. Królowa nie grzeszyła inteligencją ani bogatym wykształceniem, nie była więc osobą mogącą zagrozić patriarchalnej strukturze funkcjonowania świata, którą propagował Kościół. Nie nadawała się więc, by ogłosić ją czarownicą. Tak, mili moi. Czarownice wcale nie latały na miotłach, nie odziewały się w czarne płaszcze i szpiczaste kapelusze, nie miały długich, haczykowatych nosów, nie mieszkały w domach na kurzej stopie. To bujdy, którymi karmiono niesforne dzieci. Czarownice również nie zajmowały się czarną magią, taką bujdą z kolei karmiono ciemny lud by ukrywać prawdziwe powody palenia kobiet.
Czarownice były bowiem mądrymi i wykształconymi kobietami, które poprzez swoje działania starały się zburzyć dosyć nieźle funkcjonujący model płci słabszej, stworzonej do usługiwania mężczyźnie. Kościół też był instytucją patriarchalną, której zagrażał zbyt duży wpływ błyskotliwych kobiet na społeczeństwo. Nie dziwi więc fakt, że zajmował się on między innymi tępieniem czarownic. Jakże wiele niewiast mających świat niemal u swych stóp skończyło swój żywot płonąc na inkwizytorskim stosie z wyrokiem czarodziejstwa.
- Wiem, Filip – odrzekł Bartolomeo. – Vingenorę prędzej udałoby się skazać za paranie się nierządem niż czarną magią, lecz właśnie dopalają się ostatnie żagwie na pieczołowicie przygotowanych stosach i płoną ostatnie wiedźmy. Czyż nie warto tego wykorzystać?
- Może i tak, Bartolomeo, ale jak, do cholery, chcesz wplątać w to moją żonę?
- Od tego już nie jestem ja.
- A kto?
- Twoje dziesięć tysięcy dukatów i ten, kto je weźmie – mrugnął krasnolud.
- Można poznać jego imię, obieżyświacie? – spytał Filip.
- W swoim czasie – uciął krasnolud i nie odezwał się już ani słowem.

                                                               ***

Stare, spróchniałe schody trzeszczały pod ich stopami. Poręcz była chwiejna i śliska. Przed starymi, dębowymi drzwiami z wielką, mosiężną kołatką, dostrzegli rozbitą naftową lampę. Za metalowymi kuframi stał bujany fotel, na którym można było dostrzec zaschniętą krew. Ścieżkę ku niemu przesłaniały wszędobylskie pajęczyny.
Bartolomeo stanął przed drzwiami i zakołatał z hukiem. W środku dało się dosłyszeć głuche echo, pukanie zostało pozostawione bez odzewu.
Kowal ponowił czynność, a po chwili dojrzał podnoszącą się szparkę do wrzucania listów, a w niej łypiące oko.
- Kto zacz? – rozległ się głos zza drzwi.
- Stary druh – uśmiechnął się krasnolud – znany jako Bartolomeo.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Szczęknęło, a w drzwiach stanął... właśnie on. Mieszkaniec tego domu był niski i wątły. Jego twarz usianą licznymi szramami zdobiła kremowa przepaska zasłaniająca jedno oko i krótki, ciemny zarost. Miał gęste, czarne włosy i grzywkę narzuconą na zasłonięte przez przepaskę oko. Ubrany był w ciemnozielone łachmany, cekinowy pas i skórzane buty do kolan. Za pasem błyszczał wetknięty sztylet.
- Leonardo! – wykrzyknął Bartolomeo i wyciągnął ręce do uścisku, szybko je jednak cofając, gdyż dostrzegł pędzel i skapującą z niego farbę w dłoni gospodarza.
- Bartolomeo! – odkrzyknął malarz. – Kopę lat!
- Aleś się zapuścił – stwierdził kowal patrząc na jego twarz, brudne i tłuste włosy oraz wyraźnie zarysowującą się krągłość brzuszka.
- Ty też nie wymłodniałeś – roześmiał się Leonardo. – O, a to któż? – zdziwił się, gdyż dopiero teraz dostrzegł opierającego się o kolumnę na ganku Filipa.
- Filip – przedstawił się król podchodząc do gospodarza i podając mu rękę, ten jednak pokazał, że swoją ma całą w farbie, więc Filip cofnął dłoń.
- Świątobliwie nam panujący Jego Wysokość Filip, monarcha Starogrodu i królestwa Siedmiu Gór – dodał Bartolomeo.
Leonardo chwilę patrzył na zakapturzonego przybysza, lecz gdy ten zrzucił kaptur natychmiast ukłonił się.
- Wstań – nakazał król. – Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem – stwierdził. Dało się odczuć, że często wypowiadał to zdanie w negocjacjach z innymi państwami. – A moi przyjaciele nie padają mi do stóp.
- Leonardo da Vinci – odrzekł malarz prostując się. – Co sprowadza tak zacnego gościa w me skromne progi?
- Zaproś nas do środka, a wszystko ci wyjaśnimy – zaproponował Bartolomeo.
- Oczywiście – zaśmiał się Leonardo. – Zapraszam, z góry przepraszając za bałagan, nie spodziewałem się gości – rzekł usuwając się z wejścia.
W środku panował jeszcze większy nieład niż na zewnątrz. Mieszkanie Leonarda wyglądało tak, jakby gości nie spodziewał się od kilku lat. Korytarz zasypany był wszelkiego rodzaju podziurawionymi płótnami, kubełkami z zaschniętą farbą,  połamanymi malarskimi sztalugami, starymi pędzlami i wszelkiego rodzaju innymi śmieciami niezdatnymi do użytku. Minęli drewniane schody prowadzące na wyższe piętro pogrążone w ciemnościach, a blask jednej z trzech lamp wiszących w holu oświetlił kawałek ściany będącej w opłakanym stanie. Tynk w wielu miejscach odprysnął, nosiła ona na sobie również ślady kilku wywrotek gospodarza z pędzlem namoczonym farbą w ręku. Zapach starej farby i tytoniowego dymu w całym mieszkaniu drażnił nozdrza.
Leonardo sam miał problem z przedostaniem się przez te rupiecie i warstwę kurzu, która, nie przesadzając, łaskotała kostki u nóg. Wreszcie dotarli do końca korytarza, a gospodarz otworzył drzwi po prawej stronie strzegące wejścia do pokoju, który również oświetlała słabo wisząca na ścianie lampa. Filip dostrzegł, że pokój ten ma okno, było ono jednak starannie zabite dechami.
W komnacie tej, oprócz wielu rupieci również rzuconych bezładnie w kąt, dało się dostrzec zamszową sofę, pokaźnych rozmiarów kominek z niespalonym drzewem w środku, duży stół z porozrzucanymi po nim kartkami, ołówkami i piórami oraz stojącą na środku sztalugę z płótnem przedstawiającym niezbyt ładną kobietę o drwiącym uśmiechu, które Leonardo przysłonił w pośpiechu zasłoną. Obok leżała paleta z kolorami i kilka zapasowych pędzli.
Leonardo strzepnął w pośpiechu kurz z sofy i poprosił gości, by usiedli, samemu podkręcając lampę tak, aby rozjarzyła się oświetlając dokładnie całe pomieszczenie.
- Coś do jedzenia, picia? – zaproponował gospodarz.
- Daruj, nie ma czasu – odrzekł Bartolomeo. – Sprawa jest pilna.
Leonardo słuchał, jak krasnolud naprędce tłumaczy mu koligacje rodzinne króla Filipa, jego ostatnią wolę i przeszkody na drodze ku jej spełnieniu. Wytłumaczył mu również jak zamierzają pozbyć się królowej oraz to, iż spiskuje ona z Bożogrobcami. Wiedział, że Leonardo nie jest tani, ale nie boi się niczego i za dziesięć tysięcy będzie gotów nadstawiać karku, a znając jego przebiegłość i nieziemskie zdolności czarno magiczne był niemal pewien, że tej nocy król po raz ostatni usłyszy jęki swojej żony. Jęki palonej żywcem ofiary.
- Dlatego rozumiesz, że chcąc czysto pozbyć się królowej musieliśmy znaleźć kogoś zaufanego, kto sam od dawna ma do czynienia z czarną magią – skwitował krasnolud.
- To nie będzie łatwe – stwierdził Leonardo wycierając brudne od barwnika palce w szmatkę. Słusznie wywnioskował, że dzisiaj już nic nie namaluje.
- Jasne, dusigroszu – odrzekł Bartolomeo. – Dwa tysiące?
- Kiepski żart – odrzekł Leonardo.
- Pięć?
- Piętnaście.
- Tyle, na ile od początku wyceniłem to zadanie, czyli dziesięć.
- To twoje ostatnie słowo? – uśmiechnął się Leonardo nie czekając jednak na odpowiedź. - Stoi – rzekł. - Królową możecie już wykreślić – uśmiechnął się biorąc do ręki plik banknotów, wstając i dając gestem dłoni znak, by szli za nim.
Filip dałby głowę, że ten sam uśmiech już raz dzisiaj widział.

                                                               ***

Laboratorium alchemiczne Leonarda było dużym, przestronnym pokojem, którego od reszty pomieszczeń w tym domu odróżniała spora czystość. Cały był wyłożony marmurową wykładziną. Grube, murowane ściany i powała zabezpieczały resztę domu w razie jakiejś nikłej erupcji. Podobnie jak i hol nie posiadał okien. Jedynym źródłem światła był stojący na środku mosiężny kocioł, z którego co i raz błyskały zielonkawe iskry. Leonardo poruszając się między regałami używał lampy, która teraz stała na biurku obok jakichś zapisków, wagi laboratoryjnej i naczynia połączonego, z płynącym w nim różowawym, pieniącym się płynem.
- Alchemia? – spytał Filip wąchając jedną z mikstur i wykrzywiając twarz.
- Ta – potwierdził Leonardo mieszając wielką chochlą w mosiężnym kotle, z którego wypływała na wierzch zielona, gęsta ciecz. – Różnych rzeczy się w życiu człowiek ima.
- Czy to z powodu tych eksperymentów roztaczasz wokół siebie i tego miejsca aurę tajemniczości? – dopytywał Filip.
- Niedokładnie – roześmiał się Leonardo. – Racja, moje eksperymenty są niezwykłe, ale na pewno nie są nielegalne. W każdym razie na pewno nie te, które widzicie tutaj – wskazał ręką na kocioł i regały pełne eliksirów i zwojów pergaminu. – Jednakowoż nie chcę, aby byle burak mógł przyjść i mi tutaj zaglądać.
- Poza tym Leonardo nie chce, aby ktokolwiek oglądał jego prace malarskie i szkice konstruktorskie przed ukończeniem – dopowiedział Bartolomeo – i stąd te pozabijane okna.
- Zaostrzona prywatność, nic więcej – rzekł Leonardo. – To, co powinno być ukryte zostało ukryte bez zabijania okien deskami – mrugnął okiem do Bartolomea, a ten rozweselił się. – Zapraszam cię, królu, do miejsca kaźni twej żony - rzekł nastawiając lampę, po czym zdjął z regału małą, pozłacaną szkatułkę. W środku błyszczała malutką pieczęć, którą przyłożył do wgłębienia w zewnętrznej części kotła.
Podłoga zatrzęsła się. Kocioł został na swoim miejscu, lecz dookoła niego wyżłobiły się kręte schody prowadzące w dół. Leonardo sprowadził po nich Filipa i Bartolomeo przyświecając lampą. Na dole powiewała szara zasłona. Wszyscy trzej przeszli przez nią i znaleźli się w dużym, podziemnym pokoju.
To, co zobaczył Filip przerosło jego najśmielsze oczekiwania.
Od wejścia prowadziła długa ścieżka wyłożona świecami, kończąca się przy ułożonym tym samym sposobem pentagramem. W blasku świec dało się dostrzec błyszczące się na końcu pomieszczenia pozłacane zwierciadło na kamiennym ołtarzu, do którego przywiązano naga kobietę. Filip widział, że jest świeża. Wciąż dogorywała.
Po prawej stronie pomieszczenia stał kredens z różnego rodzaju literaturą, a Filip dałby głowę, że wszystkie te książki są albo szerzej nieznane, albo wpisane na kościelną listę ksiąg zakazanych. Wiszące obok półki wypełniały liczne mikstury i medykamenty oraz, co wprawiło króla w oszołomienie, klatka z ćwierkającym kanarkiem.
- Odejdźcie na bok i nie przeszkadzajcie – nakazał Leonardo.
- Możemy patrzeć? – zdziwił się Bartolomeo.
- Nawet powinniście, Waligóra na pewno jest przeszkolony w tych kwestiach i jeśli w ogóle podołam zadaniu, to mogą się ze mną dziać różne niewytłumaczalne rzeczy  – wyjaśnił.
- Co to, kurwa, jest? – zdziwił się przerażony Filip.
- Legilimencja – roześmiał się Bartolomeo. – Wciąż nie wiem, któremu diabłu Leonardo zaprzedał duszę, ale musiał być to wyjątkowo szczodry diabeł.
- Po tym, do czego mnie namawiacie przez kilka miesięcy będę rośliną, a dojście do siebie na tyle, by znowu wykonać taki numer zajmie mi dobre dwa lata – odrzekł Leonardo klękając przed skropionym krwią ołtarzem i składając ręce do modlitwy. Tafla zwierciadła natychmiast zaczęła wirować. W odbiciu pojawił się trakt.

                                                                              ***

Jeszcze przed zmierzchem dojechał do gospody. Wprawdzie spotkanie zostało zaplanowane na trochę później, lecz dzisiaj nie mógł pozwolić sobie na spóźnienie.
Zsiadł z konia, którego przywiązał za lejce do płotu i wszedł do środka. W przydrożnej gospodzie, jak można się było domyśleć, tłoczno nie było. Czasem zawitał tu jakiś kupiec z wozu, czasem przejeżdżający podróżnik, taki jak on.
Niekiedy grupa rycerzy wracających z turnieju urządzała sobie w takiej karczmie postój, a niekiedy i jakiś burmistrz jadący w delegację z konwojem szukał miejsca noclegowego, ale były to chwilowe, wybiórcze sytuacje. Gospoda taka rzadko pękała w szwach.
Tego dnia nie było inaczej. Waligóra dojrzał siedzącego bezczynnie karczmarza z założonymi rękoma, który popalał fajkę, zabawnego trubadura o przyjaznych oczach w kącie sali przygrywającego jakąś smętną melodię na lutni i trzech podróżnie ubranych ludzi siedzących przy stole na środku karczmy i grających w karty w przerwie między popijaniem miodu z goździkami i robieniem zbytecznego rumoru. Zmartwiło go to. Prawdopodobnie królowa, nie mogąc się doczekać, opuściła karczmę.
Gospodarz na jego widok podniósł się i przywołał gestem do siebie, witając promiennym uśmiechem.
- Co podać?
- Piwo – odrzekł mnich patrząc, jak gospodarz podstawia kufel pod beczkę i nalewa pieniące się, korzenne piwo. – I orzeszki – dodał spoglądając na cennik.
- Siedemdziesiąt groszaków – rzekł stawiając pełny kufel i spodek z solonymi orzeszkami na blacie.
Waligóra wyjął z woreczka należną kwotę, podjął zakąskę i usiadł przy stoliku po drugiej stronie knajpy popijając piwo. Bard z kąta łypał na niego ukradkowo, w końcu jednak przełamał opory i przysiadł się.
-  Kajetan – przedstawił się wyciągając dłoń w stronę Waligóry. – Ale mów mi Świerszcz.
- Nie lubisz swojego imienia? – spytał mnich ściskając dłoń Świerszcza. – Waligóra, miło mi.
- Nie lubię. Kojarzy mi się z podartymi galotami.
- Ciekawy pogląd – odrzekł mnich wciąż zdziwiony, że bard go nie skojarzył. Nie był wprawdzie odziany w oficjalny strój Bożogrobca, lecz jego przydomek odstraszał niemal cały odkryty świat.
- Imienia nie wybierałem, przydomek już tak. Lubię, jak mówi się do mnie Świerszcz, ot co.
- Postaram się zapamiętać. Orzeszka? – spytał Waligóra podsuwając bardowi miseczkę z solonymi orzeszkami stojącą na stole.
- Chętnie – odrzekł truwer smakując zakąskę podaną mu przez rozmówcę. – Smaczne – skomentował, głaszcząc lutnię po gryfie. – Moje cacko. Tyle lat, a ona wciąż brzmi jak nowa. Mówią, że magiczna. To lutnia Miedzianobrodego, starożytnego władcy Południa.
- Tego tyrana, który sprawował rządy w epoce drewna i nakazał spalić Oleśnicę, by ludzie zbiegli się słuchać jego poezji? – dopytywał Waligóra.
- Właśnie jego. Dasz wiarę?
- Czemu miałbym nie dać?
- Nie wiem. Nie każdy mi wierzy.
- Słusznie zresztą – spostrzegł naraz Waligóra łapiąc łyk piwa i zagryzając orzeszkiem.
Świerszcz był niepocieszony.
- Ty też mi nie wierzysz? Czemu?
- Miedzianobrody grał na cytrze – usłyszał załamany bard. – Czytałem o tym.
Świerszcz spojrzał na swoją solidną, poniekąd, lutnię. Chwycił ją w dłoń i zagrał wolną, smętną melodię, przyśpiewując równie smętne słowa.
- A handlarz zarzekał się – powiedział po zaśpiewaniu całej piosenki – że należała do Miedzianobrodego, który jest jego jakimś tam pradziadem i dlatego po odkopaniu jego kurhanu gdzieś na północy trafiła w jego ręce. Pokazywał nawet jakieś listy - nie listy, z drzewem genealogicznym rodu.
- Grób Miedzianobrodego odkryła ekspedycja dowodzona przez mojego dobrego kamrata. Nie słyszałem nic o żadnej lutni. O cytrze, owszem, ale o lutni – rzekł patrząc bardowi w oczy – nie. Ktoś cię ołgał.
- Dałem się zwieść na plewy, ja, stary lis. A to ciekawe – rzekł Świerszcz zmieniając temat – że władca Wolnych Łanów spoczywał na północy. Może to wcale nie był Miedzianobrody.
- Po pożarze – wyjaśnił Waligóra – Miedzianobrodego wożono w wozie z żagwiami nabitego na widły po mieście. Rebelia szalała. Zaledwie kilku jego popleczników uszło z życiem. Wykupili martwe ciało władcy i zawieźli je na północ. Tam zgotowano mu godny pogrzeb. Ot, i cała historia tego kurhanu – zakończył wypijając ostatni łyk piwa.
- Dla tyranów – rzekł Świerszcz znów z innej beczki – nigdy nie przewiduje się szczęśliwych zakończeń. To ciekawe. Świetnie pasowałoby tu porzekadło – uderzył w struny – które mówi: raz na wozie…
- Raz pod wozem – dokończył Waligóra podnosząc się i otrzepując ubranie z okruszków. Wyciągnął rękę ku bardowi. – Miło było poznać, panie Świerszcz.
- Mnie również – odrzekł bard odwzajemniając uścisk, po czym założył purpurowy beret, przerzucił lutnię przez plecy i kłaniając się karczmarzowi opuścił gospodę. Waligóra dojrzał jeszcze przez okiennicę, jak głaszcze jego konia po grzywie i powoli znika w ciemnościach.
- Miły facet – powiedział karczmarz zabierając ze stołu pusty dzban po piwie i miseczkę po orzeszkach. – Często go tu widuję, rozmowny, sympatyczny, trochę ciamajda. Ale lubię go. Posiedzi, wypije, coś zarzępoli, nie robi ambarasu jak ci tam – wskazał na grających w karty, którzy pod wpływem alkoholu jeszcze bardziej emocjonowali się grą niż wcześniej. – Chwalił się lutnią Miedzianobrodego? Zawsze to robi.
- Chwalił się, chwalił.
- Duża rzecz, taka lutnia. Zabytek, rzekłbym.
- Ano – potwierdził Waligóra nie mający już siły tłumaczyć kolejnemu laikowi, że lutnia ta w żadnym wypadku nie mogła należeć do legendarnego tyrana. – Zabytek, absolutnie. Uświadczę pokoju na noc?
- Niegdyś tylko z tego żyłem, ale odkąd za Barłogiem bestia siedzi, rzadko kto na noc się zatrzymuje u mnie. Transport po głównym szlaku umarł. Miło mi, że ktoś się w mej gospodzie chce zatrzymać.
- Pan też słyszał? Ponoć poczwara jakaś straszna.
- Każdy na północy słyszał, miły panie – obruszył się karczmarz. – Sparaliżowała nam, maszkara, cały handel z innymi królestwami. Wprawdzie, da się żyć, bo innymi drogami też da się wozić, ale głównym było i najbezpieczniej, i najtaniej, pal licho haracz dla Baltazara!
- Wy, rozumiem, też tracicie.
- Każdy traci, kto interes swój z głównym traktem związał. Ale najwięcej Baltazar. Szuka on co rusz w Starogrodzie męża, który licho zwojuje – szeptał spoglądając na wejście do karczmy, w którym pojawiła się postać w czarnym kapturze. - I nic. Każden jeden przepada. Nawet sławetny Ulryk ważył się na stracha. Nie wrócił.
- Wiadomo jaki gatunek?
- Nie wiadomo – rzekł podnosząc się, w celu obsłużenia zakapturzonego gościa, który zajął miejsce w drugiej części gospody. – Kto tylko się wybrał, nawet spojźrzeć, przepadł. To i nikt z głową na karku więcej nie zamierza się wybierać. Pokoje po dziesięć i dwadzieścia talarów – uciął. - Przy pokoju za dziesięć stajnia dla konia dwa talary, przy droższym w cenie.
Karczmarz wytarł spocone ręce o brązowy fartuch i podszedł do nieznajomego przybysza. Ten szepnął mu coś na ucho, a karczmarz szybkim krokiem podszedł do baru i nalał dwa puchary wina, po czym oba postawił obok wizytatora.
- Tamta niewiasta ma do pana sprawunek, tak twierdzi – oznajmił karczmarz podchodząc do Waligóry. – Prosi, abyście podeszli i się z nią napili.
                Mnich zerwał się jak oszalały. A więc i ona zjawiła się zbyt wcześnie!
                Jeśli, oczywiście, to była ona.
Nie bez niezbędnych ostrożności przysiadł się do tajemniczej postaci i pochwycił puchar z winem, który mu ta postać gestem zaproponowała.
                - Od brata? – zagaił Waligóra upijając łyk.
                - Od brata – potwierdził melodyjny, kobiecy głos. – W sprawie głowy króla.
                - Dlaczego nie „Złamany cebrzyk”? – dopytywał Waligóra. – Jest dużo bliżej, wygodniej i bardziej tłoczno.
                - Otóż to – odrzekła królowa. - Najprawdopodobniej przyuważono mnie tam z pańskim bratem, bowiem mój mąż zaczął się dziwnie zachowywać. W jego nagłą delegację też ciężko mi uwierzyć.
                - Rozumiem – zamyślił się mnich. – Widzę, że sprawa się komplikuje. No cóż, dopijmy nasze trunki i weźmy pokój, omawianie tej sprawy w tym miejscu nie jest bezpieczne.
                - Dobrze – zgodziła się królowa.
                Dopicie wina zajęło im niedługą chwilę.
                - Karczmarzu, wezmę ten pokój za dwadzieścia – wykrzyknął wreszcie do prawie nieprzytomnego gospodarza Waligóra. – I proszę o odprowadzenie mojego konia.
- Się robi – odrzekł karczmarz przynosząc mu klucz i opuszczając pomieszczenie. Zaraz po nim z karczmy wyszli pijani hazardziści.
- Zapraszam – rzekł do Vingenory.
Pokój na piętrze był dosyć czysty jak na przydrożną karczmę. Wyposażony był w jednoosobowe łóżko, dwa zydle, duży stół, lampę naftową i szafę. W rogu stała pusta balia.
Vingenora zdjęła płaszcz i rzuciła go na łóżko. Wreszcie odkryła swoją twarz.
Była bardzo pociągająca. Jej długie, jasnobrązowe włosy splecione w warkocz, jej ciemne oczy, jej jędrne piersi ściśnięte stanikiem i duży dekolt. Cholernie go pociągała.
- Zasłoń biust, niewiasto – nakazał na wstępie Waligóra nie chcąc dać się ponieść grzesznym myślom. Wiedział, że nie ma tyle samozaparcia i silnej woli co jego brat. Wiedział, że jego takie wieczorne spotkania sam na sam w wynajmowanych pokojach z tak cudną kobietą mogą skusić go do grzechu. Dlatego zgodził się tylko na to jedno jedyne, wieńczące spotkanie. A musiał się z nią choć ten jeden raz spotkać. Był bowiem przeorem zakonu.
                Usiadła. Jej długie nogi, wąska kibić, szerokie, idealne biodra. Jej jędrny tyłek. Przetarła dłonią twarz, włożyła palec do ust. Do jej różanych, pełnych ust. Polizała go swoim długim językiem.
                - Przestań – prosił Waligóra.
                Ale ona już widziała wybrzuszenie na jego szacie. Roześmiała się. Już dawno chciała wpisać Bożogrobca na listę swoich kochanków, jednakowoż Wyrwidąb, który do tej pory prowadził sprawę, był nieugięty. Cholernie wstrzemięźliwy. Teraz wiedziała, że się uda.
                W momencie gdy wkładała go do ust, Waligóra chwycił ją za głowę.
                I wtedy to się stało.
                Po raz pierwszy w jego życiu.
                To, na co całe to życie czekał.
                Głos z niebios.
                Skaż i strać.
                Ale jak, zapytywał siebie sam. Za co?
                Czarownica.
                Odepchnął ją tak, że uderzyła głową o podłogę. Podszedł do niej i uderzył ją z otwartej dłoni w twarz. Czegoś takiego się nie spodziewała. Złapał ją za włosy i pociągnął do góry uderzając czołem o kant łóżka. Z brwi popłynęła jej krew.
                - Za co?
                - Zginiesz, wiedźmo – odrzekł tylko Waligóra.
                - Oszalałeś, a Filip? Kto wykona brudną robotę?
                Racja, zastanowił się Waligóra. To odgórne polecenie papieża. Ta kobieta miała zabić Filipa. Marny los Waligóry, jeśli z powodu urojeń, jakimi te głosy mogły oczywiście się okazać, zniweczy plan papieża.
                Strać wiedźmę.
                Tym razem słowa te wypowiedziano szeptem i Waligóra stracił wszelkie opory. Przestał być sobą. Coś kierowało jego ruchami. Coś, co kazało mu jeszcze raz uderzyć królową i natychmiast wywieźć ją do Starogrodu, by po wypisaniu dokumentu bezzwłocznie spalić ją na stosie.
                Wiedział, że jest winna.

                                                                              ***

                Filip obserwował sceny w lustrze, pozostającego w transie Leonarda, dogorywające ciało żony na ołtarzu i leżącego w inkubatorze Waligórę. Wiedział, że ten trans kosztuje Leonarda niezwykle wiele sił. Waligóra musiał być niezwykle odporny na magię, skoro po pierwszej hipnozie miał wątpliwości co do słuszności jej zaleceń.
                Leonardo upadł. Był wykończony. Ledwo doczłapał się do ołtarza, by poderżnąć gardło iluzjonistycznej królowej i oswobodzić jej ciało z oków.  Poczekał, aż i ono zniknie, po czym znowu złożył ręce do modlitwy.

                                                                              ***

                Stos został przygotowany w pośpiechu. Ludzie, niemalże w piżamach, tłumnie gromadzili się przed nim, by zobaczyć cierpienie swojej królowej.
                Przywiązano ją do pala nad stosem. Wszyscy czekali w niecierpliwości.
                - W imieniu Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego skazuję oskarżoną Jej Wysokość Królową Krain Północy Vingenorę von Athas na śmierć przez spalenie na stosie – zaczął deklamować stojący na podwyższeniu Waligóra. – Oskarżona dopuszczała się haniebnych praktyk czarnoksięskich, oddawała się szatanowi i bluźniła przeciw Matce Naszej Kościołowi Jedynemu, Świętemu, Powszechnemu oraz Apostolskiemu. Niniejszym, powołując się na powagę i autorytet papieski, zezwalam królowej na ostateczne przedśmiertne pojednanie z Bogiem. Czy skazana pragnie skorzystać z ofiarowanej jej łaski?
                Królowa długo nie odzywała się patrząc z przerażeniem na roześmianą gawiedź. Po chwili dostrzegła postać, która była jej ostatnią nadzieją.
                - Mistrzu! – wykrzyknęła do wjeżdżającego galopem przez bramę dziedzińca Wyrwidęba. – Przecież mistrz wie! Jestem niewinna!
                Wyrwidąb pędził niemalże tratując tłum. Przed samym stosem zatrzymał się, zsiadł z konia i spojrzał na królową, a potem na swego brata.
                Wyciągnął ku niej dłoń.
                Dotknęła jego ręki i poczuł, że coś jest nie tak.
Zauważył, opętańczy błysk w oczach swojego brata stojącego na podwyższeniu.
- Wiedźma nie przyjęła łaski pojednania z Bogiem ofiarowanej każdemu skazańcowi przez papieża – wykrzyknął Waligóra. – Teraz stanie przed sądem Opatrzności, która ocenia wszystkich grzeszników miłosiernie, acz sprawiedliwie! Pamiętajcie, że wszyscy ostatecznie zostaniemy osądzeni w domu Pana. Niech ta upadła kobieta będzie dla was przestroga, drodzy bracia i siostry! Niech żyje Młot na czarownice! – krzyczał.
- Niech żyje – powtórzył wiwatujący tłum.
- Rzucać żagiew! – nakazał Waligóra stojącemu obok katowi z pochodnią.
- Przestać – wykrzyknął grubym głosem stojący na dole Wyrwidąb. – Ta kobieta jest niewinna!
- Wiedźma! – Usłyszał z tłumu i bezradnie obserwował, jak Waligóra wyrywa pochodnię katowi i sam rzuca ją na bale. Puścił rękę królowej i odskoczył. Wiedział, że nie może już jej pomóc, chciał jednak za wszelką cenę wymierzyć sprawiedliwość.
                - Opętali cię, Waligóra. Opamiętaj się!
                Tłum szalał. W ogólnym zamieszaniu pękły granice kontroli, Wyrwidąb usłyszał ryk, śmiech, odgłos sztyletu wbijanego w aortę kogoś stojącego nieopodal. W poczuciu ogólnego bezprawia pękły hamulce i ludzie ujawnili swoją prawdziwą naturę. A Waligóra stał nad nimi z rękoma wzniesionymi ku niebu i obłędem w oczach. Z ust i nosa zaczęła płynąć mu krew, po czym osunął się bezładnie na ziemię. Wyrwidąb ruszył w jego kierunku, poczuł uderzenie w tył głowy i upadł.
                Tłum wciąż wiwatował gdzieś w oddali.

                                                                              ***

                Skulony w kącie Filip otworzył oczy. Spojrzał na miotającego się po podłodze wrzeszczącego z bólu Leonarda i ruszył ku niemu z pomocą. Skryty w cieniu Bartolomeo zatrzymał go okrzykiem.
Leonardo wrzasnął przenikliwie, jego ciało wystrzeliło w powietrze i uderzyło w regał z książkami, który przygniótł jego zniszczone niesamowitą magiczną siłą ciało.
                Filip nie mógł się otrząsnąć. To, co się tutaj wydarzyło przerosło nawet jego. Patrzył w lustro, w którym jego żona płonęła w zbawczym ogniu wiary. Patrzył na pokój, który wyglądał jak wioska po najeździe barbarzyńców. Wreszcie patrzył na martwe ciało Waligóry, któremu gałki oczne wyszły na wierzch, a spod nich wypływała strużkami gęsta krew.
                Leonardo podniósł się z trudem.
                - Zabierzcie mnie stąd – wyszeptał. – Do orka.
                - O czym on mówi – zapytał zdziwiony Filip.
                - Nie ma czasu na pytania – odrzekł Bartolomeo. – Wracaj do zamku i udawaj głupiego, za kilka dni pojawi się u ciebie człowiek ode mnie. Ja muszę zabrać Leo na południe. Pod żadnym pozorem nie pozwól Edwardowi opuścić zamku, zrozumiano? – zapytał groźnie. – Jestem perfekcjonistą i nie pozwolę, żeby po takim wysiłku coś się spieprzyło – odrzekł przytulając przyjacielsko Filipa i wynosząc na plecach omdlałego Leonardo. Jak na krasnoluda był cholernie krzepki.

                Spóźnił się jednak z przestrogą. W momencie, w którym Filip przekraczał granice swojego królestwa, Edward przy pomocy tajemniczego nieznajomego je opuszczał.