niedziela, 23 marca 2014

Rozdział II

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Młot na czarownice

Czarownica nie ma ojca ani matki, syna, małżonka, rodziny. Jest potworem, aerolitem przybyłym niewiadomo skąd. Któż, wielki Boże, ośmieliłby się do niej zbliżyć? Gdzie przebywa? W niewiarygodnych miejscach, w gąszczu tarniny, na landach, gdzie splecione ciernie i osty przejść nie pozwalają. W nocy - pod jakimś starym dolmenem. Gdy ją tam znajdziemy, jest wyizolowana przez grozę; otacza ją jak gdyby ognisty krąg. Ale - kto by w to uwierzył - to jeszcze kobieta.
                                                                              Jules Michelet

Uwielbiam zapach płonących czarownic o poranku.

                                                                              Jacek Piekara
***
Bartolomeo powoził na mocno ściągniętych lejcach. Drewniane koła tarły o nierówny grunt, odrzucały kamienie, z trzaskiem łamały gałęzie. Krasnolud był dosyć furiackim woźnicą. Filip, leżąc pod odwiniętym baldachimem z brzuchem na wierzchu, chroniąc swoim komicznym kapelusikiem czoło przed słońcem, starał się umilać podróż grą na harfie.
- Majster, wolniej! – wykrzyknął naraz przerywając grę, gdy wóz po raz kolejny zachwiał się niebezpiecznie. – Pozabijasz nas!
- Wczoraj przeminęła noc pod znakiem Kupały – odrzekł krasnolud i jeszcze mocniej ściągnął lejce – co oznacza, że inkwizytorskie stosy wciąż są ciepłe. Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy zastać tenże stan rzeczy.
Król wzruszył ramionami i odłożył harfę. Nie bez kłopotów przemieścił się na przednią część wozu, usiadł obok krasnoluda i chwycił się poręczy.
- Słynna noc palenia wiedźm?
- I zabobonnej obrzędowości uwielbianej przez wieśniaków – potwierdził Bartolomeo kiwając głową.
                - Nie jestem w stanie pojąć – zaczął Filip trzymając się kurczowo za drewnianą rączkę – jak zamierzasz uczynić z mojej żony czarownicę. Vingenora nie posiada żadnych zdolności poza łóżkowymi. Nie zna się na alchemii, zielarstwie, astronomii, medykamentach, mutagenach ani nawet na gotowaniu – ocenił. – Nie posiada rozległej wiedzy historycznej, nie orientuje się w taktyce wojennej, nie potrafi pięknie przemawiać. Słowem, czarownica z niej żadna.
                Bartolomeo wiedział, że Filip miał rację. Królowa nie grzeszyła inteligencją ani bogatym wykształceniem, nie była więc osobą mogącą zagrozić patriarchalnej strukturze funkcjonowania świata, którą propagował Kościół. Nie nadawała się więc, by ogłosić ją czarownicą. Tak, mili moi. Czarownice wcale nie latały na miotłach, nie odziewały się w czarne płaszcze i szpiczaste kapelusze, nie miały długich, haczykowatych nosów, nie mieszkały w domach na kurzej stopie. To bujdy, którymi karmiono niesforne dzieci. Czarownice również nie zajmowały się czarną magią, taką bujdą z kolei karmiono ciemny lud by ukrywać prawdziwe powody palenia kobiet.
Czarownice były bowiem mądrymi i wykształconymi kobietami, które poprzez swoje działania starały się zburzyć dosyć nieźle funkcjonujący model płci słabszej, stworzonej do usługiwania mężczyźnie. Kościół też był instytucją patriarchalną, której zagrażał zbyt duży wpływ błyskotliwych kobiet na społeczeństwo. Nie dziwi więc fakt, że zajmował się on między innymi tępieniem czarownic. Jakże wiele niewiast mających świat niemal u swych stóp skończyło swój żywot płonąc na inkwizytorskim stosie z wyrokiem czarodziejstwa.
- Wiem, Filip – odrzekł Bartolomeo. – Vingenorę prędzej udałoby się skazać za paranie się nierządem niż czarną magią, lecz właśnie dopalają się ostatnie żagwie na pieczołowicie przygotowanych stosach i płoną ostatnie wiedźmy. Czyż nie warto tego wykorzystać?
- Może i tak, Bartolomeo, ale jak, do cholery, chcesz wplątać w to moją żonę?
- Od tego już nie jestem ja.
- A kto?
- Twoje dziesięć tysięcy dukatów i ten, kto je weźmie – mrugnął krasnolud.
- Można poznać jego imię, obieżyświacie? – spytał Filip.
- W swoim czasie – uciął krasnolud i nie odezwał się już ani słowem.

                                                               ***

Stare, spróchniałe schody trzeszczały pod ich stopami. Poręcz była chwiejna i śliska. Przed starymi, dębowymi drzwiami z wielką, mosiężną kołatką, dostrzegli rozbitą naftową lampę. Za metalowymi kuframi stał bujany fotel, na którym można było dostrzec zaschniętą krew. Ścieżkę ku niemu przesłaniały wszędobylskie pajęczyny.
Bartolomeo stanął przed drzwiami i zakołatał z hukiem. W środku dało się dosłyszeć głuche echo, pukanie zostało pozostawione bez odzewu.
Kowal ponowił czynność, a po chwili dojrzał podnoszącą się szparkę do wrzucania listów, a w niej łypiące oko.
- Kto zacz? – rozległ się głos zza drzwi.
- Stary druh – uśmiechnął się krasnolud – znany jako Bartolomeo.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Szczęknęło, a w drzwiach stanął... właśnie on. Mieszkaniec tego domu był niski i wątły. Jego twarz usianą licznymi szramami zdobiła kremowa przepaska zasłaniająca jedno oko i krótki, ciemny zarost. Miał gęste, czarne włosy i grzywkę narzuconą na zasłonięte przez przepaskę oko. Ubrany był w ciemnozielone łachmany, cekinowy pas i skórzane buty do kolan. Za pasem błyszczał wetknięty sztylet.
- Leonardo! – wykrzyknął Bartolomeo i wyciągnął ręce do uścisku, szybko je jednak cofając, gdyż dostrzegł pędzel i skapującą z niego farbę w dłoni gospodarza.
- Bartolomeo! – odkrzyknął malarz. – Kopę lat!
- Aleś się zapuścił – stwierdził kowal patrząc na jego twarz, brudne i tłuste włosy oraz wyraźnie zarysowującą się krągłość brzuszka.
- Ty też nie wymłodniałeś – roześmiał się Leonardo. – O, a to któż? – zdziwił się, gdyż dopiero teraz dostrzegł opierającego się o kolumnę na ganku Filipa.
- Filip – przedstawił się król podchodząc do gospodarza i podając mu rękę, ten jednak pokazał, że swoją ma całą w farbie, więc Filip cofnął dłoń.
- Świątobliwie nam panujący Jego Wysokość Filip, monarcha Starogrodu i królestwa Siedmiu Gór – dodał Bartolomeo.
Leonardo chwilę patrzył na zakapturzonego przybysza, lecz gdy ten zrzucił kaptur natychmiast ukłonił się.
- Wstań – nakazał król. – Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem – stwierdził. Dało się odczuć, że często wypowiadał to zdanie w negocjacjach z innymi państwami. – A moi przyjaciele nie padają mi do stóp.
- Leonardo da Vinci – odrzekł malarz prostując się. – Co sprowadza tak zacnego gościa w me skromne progi?
- Zaproś nas do środka, a wszystko ci wyjaśnimy – zaproponował Bartolomeo.
- Oczywiście – zaśmiał się Leonardo. – Zapraszam, z góry przepraszając za bałagan, nie spodziewałem się gości – rzekł usuwając się z wejścia.
W środku panował jeszcze większy nieład niż na zewnątrz. Mieszkanie Leonarda wyglądało tak, jakby gości nie spodziewał się od kilku lat. Korytarz zasypany był wszelkiego rodzaju podziurawionymi płótnami, kubełkami z zaschniętą farbą,  połamanymi malarskimi sztalugami, starymi pędzlami i wszelkiego rodzaju innymi śmieciami niezdatnymi do użytku. Minęli drewniane schody prowadzące na wyższe piętro pogrążone w ciemnościach, a blask jednej z trzech lamp wiszących w holu oświetlił kawałek ściany będącej w opłakanym stanie. Tynk w wielu miejscach odprysnął, nosiła ona na sobie również ślady kilku wywrotek gospodarza z pędzlem namoczonym farbą w ręku. Zapach starej farby i tytoniowego dymu w całym mieszkaniu drażnił nozdrza.
Leonardo sam miał problem z przedostaniem się przez te rupiecie i warstwę kurzu, która, nie przesadzając, łaskotała kostki u nóg. Wreszcie dotarli do końca korytarza, a gospodarz otworzył drzwi po prawej stronie strzegące wejścia do pokoju, który również oświetlała słabo wisząca na ścianie lampa. Filip dostrzegł, że pokój ten ma okno, było ono jednak starannie zabite dechami.
W komnacie tej, oprócz wielu rupieci również rzuconych bezładnie w kąt, dało się dostrzec zamszową sofę, pokaźnych rozmiarów kominek z niespalonym drzewem w środku, duży stół z porozrzucanymi po nim kartkami, ołówkami i piórami oraz stojącą na środku sztalugę z płótnem przedstawiającym niezbyt ładną kobietę o drwiącym uśmiechu, które Leonardo przysłonił w pośpiechu zasłoną. Obok leżała paleta z kolorami i kilka zapasowych pędzli.
Leonardo strzepnął w pośpiechu kurz z sofy i poprosił gości, by usiedli, samemu podkręcając lampę tak, aby rozjarzyła się oświetlając dokładnie całe pomieszczenie.
- Coś do jedzenia, picia? – zaproponował gospodarz.
- Daruj, nie ma czasu – odrzekł Bartolomeo. – Sprawa jest pilna.
Leonardo słuchał, jak krasnolud naprędce tłumaczy mu koligacje rodzinne króla Filipa, jego ostatnią wolę i przeszkody na drodze ku jej spełnieniu. Wytłumaczył mu również jak zamierzają pozbyć się królowej oraz to, iż spiskuje ona z Bożogrobcami. Wiedział, że Leonardo nie jest tani, ale nie boi się niczego i za dziesięć tysięcy będzie gotów nadstawiać karku, a znając jego przebiegłość i nieziemskie zdolności czarno magiczne był niemal pewien, że tej nocy król po raz ostatni usłyszy jęki swojej żony. Jęki palonej żywcem ofiary.
- Dlatego rozumiesz, że chcąc czysto pozbyć się królowej musieliśmy znaleźć kogoś zaufanego, kto sam od dawna ma do czynienia z czarną magią – skwitował krasnolud.
- To nie będzie łatwe – stwierdził Leonardo wycierając brudne od barwnika palce w szmatkę. Słusznie wywnioskował, że dzisiaj już nic nie namaluje.
- Jasne, dusigroszu – odrzekł Bartolomeo. – Dwa tysiące?
- Kiepski żart – odrzekł Leonardo.
- Pięć?
- Piętnaście.
- Tyle, na ile od początku wyceniłem to zadanie, czyli dziesięć.
- To twoje ostatnie słowo? – uśmiechnął się Leonardo nie czekając jednak na odpowiedź. - Stoi – rzekł. - Królową możecie już wykreślić – uśmiechnął się biorąc do ręki plik banknotów, wstając i dając gestem dłoni znak, by szli za nim.
Filip dałby głowę, że ten sam uśmiech już raz dzisiaj widział.

                                                               ***

Laboratorium alchemiczne Leonarda było dużym, przestronnym pokojem, którego od reszty pomieszczeń w tym domu odróżniała spora czystość. Cały był wyłożony marmurową wykładziną. Grube, murowane ściany i powała zabezpieczały resztę domu w razie jakiejś nikłej erupcji. Podobnie jak i hol nie posiadał okien. Jedynym źródłem światła był stojący na środku mosiężny kocioł, z którego co i raz błyskały zielonkawe iskry. Leonardo poruszając się między regałami używał lampy, która teraz stała na biurku obok jakichś zapisków, wagi laboratoryjnej i naczynia połączonego, z płynącym w nim różowawym, pieniącym się płynem.
- Alchemia? – spytał Filip wąchając jedną z mikstur i wykrzywiając twarz.
- Ta – potwierdził Leonardo mieszając wielką chochlą w mosiężnym kotle, z którego wypływała na wierzch zielona, gęsta ciecz. – Różnych rzeczy się w życiu człowiek ima.
- Czy to z powodu tych eksperymentów roztaczasz wokół siebie i tego miejsca aurę tajemniczości? – dopytywał Filip.
- Niedokładnie – roześmiał się Leonardo. – Racja, moje eksperymenty są niezwykłe, ale na pewno nie są nielegalne. W każdym razie na pewno nie te, które widzicie tutaj – wskazał ręką na kocioł i regały pełne eliksirów i zwojów pergaminu. – Jednakowoż nie chcę, aby byle burak mógł przyjść i mi tutaj zaglądać.
- Poza tym Leonardo nie chce, aby ktokolwiek oglądał jego prace malarskie i szkice konstruktorskie przed ukończeniem – dopowiedział Bartolomeo – i stąd te pozabijane okna.
- Zaostrzona prywatność, nic więcej – rzekł Leonardo. – To, co powinno być ukryte zostało ukryte bez zabijania okien deskami – mrugnął okiem do Bartolomea, a ten rozweselił się. – Zapraszam cię, królu, do miejsca kaźni twej żony - rzekł nastawiając lampę, po czym zdjął z regału małą, pozłacaną szkatułkę. W środku błyszczała malutką pieczęć, którą przyłożył do wgłębienia w zewnętrznej części kotła.
Podłoga zatrzęsła się. Kocioł został na swoim miejscu, lecz dookoła niego wyżłobiły się kręte schody prowadzące w dół. Leonardo sprowadził po nich Filipa i Bartolomeo przyświecając lampą. Na dole powiewała szara zasłona. Wszyscy trzej przeszli przez nią i znaleźli się w dużym, podziemnym pokoju.
To, co zobaczył Filip przerosło jego najśmielsze oczekiwania.
Od wejścia prowadziła długa ścieżka wyłożona świecami, kończąca się przy ułożonym tym samym sposobem pentagramem. W blasku świec dało się dostrzec błyszczące się na końcu pomieszczenia pozłacane zwierciadło na kamiennym ołtarzu, do którego przywiązano naga kobietę. Filip widział, że jest świeża. Wciąż dogorywała.
Po prawej stronie pomieszczenia stał kredens z różnego rodzaju literaturą, a Filip dałby głowę, że wszystkie te książki są albo szerzej nieznane, albo wpisane na kościelną listę ksiąg zakazanych. Wiszące obok półki wypełniały liczne mikstury i medykamenty oraz, co wprawiło króla w oszołomienie, klatka z ćwierkającym kanarkiem.
- Odejdźcie na bok i nie przeszkadzajcie – nakazał Leonardo.
- Możemy patrzeć? – zdziwił się Bartolomeo.
- Nawet powinniście, Waligóra na pewno jest przeszkolony w tych kwestiach i jeśli w ogóle podołam zadaniu, to mogą się ze mną dziać różne niewytłumaczalne rzeczy  – wyjaśnił.
- Co to, kurwa, jest? – zdziwił się przerażony Filip.
- Legilimencja – roześmiał się Bartolomeo. – Wciąż nie wiem, któremu diabłu Leonardo zaprzedał duszę, ale musiał być to wyjątkowo szczodry diabeł.
- Po tym, do czego mnie namawiacie przez kilka miesięcy będę rośliną, a dojście do siebie na tyle, by znowu wykonać taki numer zajmie mi dobre dwa lata – odrzekł Leonardo klękając przed skropionym krwią ołtarzem i składając ręce do modlitwy. Tafla zwierciadła natychmiast zaczęła wirować. W odbiciu pojawił się trakt.

                                                                              ***

Jeszcze przed zmierzchem dojechał do gospody. Wprawdzie spotkanie zostało zaplanowane na trochę później, lecz dzisiaj nie mógł pozwolić sobie na spóźnienie.
Zsiadł z konia, którego przywiązał za lejce do płotu i wszedł do środka. W przydrożnej gospodzie, jak można się było domyśleć, tłoczno nie było. Czasem zawitał tu jakiś kupiec z wozu, czasem przejeżdżający podróżnik, taki jak on.
Niekiedy grupa rycerzy wracających z turnieju urządzała sobie w takiej karczmie postój, a niekiedy i jakiś burmistrz jadący w delegację z konwojem szukał miejsca noclegowego, ale były to chwilowe, wybiórcze sytuacje. Gospoda taka rzadko pękała w szwach.
Tego dnia nie było inaczej. Waligóra dojrzał siedzącego bezczynnie karczmarza z założonymi rękoma, który popalał fajkę, zabawnego trubadura o przyjaznych oczach w kącie sali przygrywającego jakąś smętną melodię na lutni i trzech podróżnie ubranych ludzi siedzących przy stole na środku karczmy i grających w karty w przerwie między popijaniem miodu z goździkami i robieniem zbytecznego rumoru. Zmartwiło go to. Prawdopodobnie królowa, nie mogąc się doczekać, opuściła karczmę.
Gospodarz na jego widok podniósł się i przywołał gestem do siebie, witając promiennym uśmiechem.
- Co podać?
- Piwo – odrzekł mnich patrząc, jak gospodarz podstawia kufel pod beczkę i nalewa pieniące się, korzenne piwo. – I orzeszki – dodał spoglądając na cennik.
- Siedemdziesiąt groszaków – rzekł stawiając pełny kufel i spodek z solonymi orzeszkami na blacie.
Waligóra wyjął z woreczka należną kwotę, podjął zakąskę i usiadł przy stoliku po drugiej stronie knajpy popijając piwo. Bard z kąta łypał na niego ukradkowo, w końcu jednak przełamał opory i przysiadł się.
-  Kajetan – przedstawił się wyciągając dłoń w stronę Waligóry. – Ale mów mi Świerszcz.
- Nie lubisz swojego imienia? – spytał mnich ściskając dłoń Świerszcza. – Waligóra, miło mi.
- Nie lubię. Kojarzy mi się z podartymi galotami.
- Ciekawy pogląd – odrzekł mnich wciąż zdziwiony, że bard go nie skojarzył. Nie był wprawdzie odziany w oficjalny strój Bożogrobca, lecz jego przydomek odstraszał niemal cały odkryty świat.
- Imienia nie wybierałem, przydomek już tak. Lubię, jak mówi się do mnie Świerszcz, ot co.
- Postaram się zapamiętać. Orzeszka? – spytał Waligóra podsuwając bardowi miseczkę z solonymi orzeszkami stojącą na stole.
- Chętnie – odrzekł truwer smakując zakąskę podaną mu przez rozmówcę. – Smaczne – skomentował, głaszcząc lutnię po gryfie. – Moje cacko. Tyle lat, a ona wciąż brzmi jak nowa. Mówią, że magiczna. To lutnia Miedzianobrodego, starożytnego władcy Południa.
- Tego tyrana, który sprawował rządy w epoce drewna i nakazał spalić Oleśnicę, by ludzie zbiegli się słuchać jego poezji? – dopytywał Waligóra.
- Właśnie jego. Dasz wiarę?
- Czemu miałbym nie dać?
- Nie wiem. Nie każdy mi wierzy.
- Słusznie zresztą – spostrzegł naraz Waligóra łapiąc łyk piwa i zagryzając orzeszkiem.
Świerszcz był niepocieszony.
- Ty też mi nie wierzysz? Czemu?
- Miedzianobrody grał na cytrze – usłyszał załamany bard. – Czytałem o tym.
Świerszcz spojrzał na swoją solidną, poniekąd, lutnię. Chwycił ją w dłoń i zagrał wolną, smętną melodię, przyśpiewując równie smętne słowa.
- A handlarz zarzekał się – powiedział po zaśpiewaniu całej piosenki – że należała do Miedzianobrodego, który jest jego jakimś tam pradziadem i dlatego po odkopaniu jego kurhanu gdzieś na północy trafiła w jego ręce. Pokazywał nawet jakieś listy - nie listy, z drzewem genealogicznym rodu.
- Grób Miedzianobrodego odkryła ekspedycja dowodzona przez mojego dobrego kamrata. Nie słyszałem nic o żadnej lutni. O cytrze, owszem, ale o lutni – rzekł patrząc bardowi w oczy – nie. Ktoś cię ołgał.
- Dałem się zwieść na plewy, ja, stary lis. A to ciekawe – rzekł Świerszcz zmieniając temat – że władca Wolnych Łanów spoczywał na północy. Może to wcale nie był Miedzianobrody.
- Po pożarze – wyjaśnił Waligóra – Miedzianobrodego wożono w wozie z żagwiami nabitego na widły po mieście. Rebelia szalała. Zaledwie kilku jego popleczników uszło z życiem. Wykupili martwe ciało władcy i zawieźli je na północ. Tam zgotowano mu godny pogrzeb. Ot, i cała historia tego kurhanu – zakończył wypijając ostatni łyk piwa.
- Dla tyranów – rzekł Świerszcz znów z innej beczki – nigdy nie przewiduje się szczęśliwych zakończeń. To ciekawe. Świetnie pasowałoby tu porzekadło – uderzył w struny – które mówi: raz na wozie…
- Raz pod wozem – dokończył Waligóra podnosząc się i otrzepując ubranie z okruszków. Wyciągnął rękę ku bardowi. – Miło było poznać, panie Świerszcz.
- Mnie również – odrzekł bard odwzajemniając uścisk, po czym założył purpurowy beret, przerzucił lutnię przez plecy i kłaniając się karczmarzowi opuścił gospodę. Waligóra dojrzał jeszcze przez okiennicę, jak głaszcze jego konia po grzywie i powoli znika w ciemnościach.
- Miły facet – powiedział karczmarz zabierając ze stołu pusty dzban po piwie i miseczkę po orzeszkach. – Często go tu widuję, rozmowny, sympatyczny, trochę ciamajda. Ale lubię go. Posiedzi, wypije, coś zarzępoli, nie robi ambarasu jak ci tam – wskazał na grających w karty, którzy pod wpływem alkoholu jeszcze bardziej emocjonowali się grą niż wcześniej. – Chwalił się lutnią Miedzianobrodego? Zawsze to robi.
- Chwalił się, chwalił.
- Duża rzecz, taka lutnia. Zabytek, rzekłbym.
- Ano – potwierdził Waligóra nie mający już siły tłumaczyć kolejnemu laikowi, że lutnia ta w żadnym wypadku nie mogła należeć do legendarnego tyrana. – Zabytek, absolutnie. Uświadczę pokoju na noc?
- Niegdyś tylko z tego żyłem, ale odkąd za Barłogiem bestia siedzi, rzadko kto na noc się zatrzymuje u mnie. Transport po głównym szlaku umarł. Miło mi, że ktoś się w mej gospodzie chce zatrzymać.
- Pan też słyszał? Ponoć poczwara jakaś straszna.
- Każdy na północy słyszał, miły panie – obruszył się karczmarz. – Sparaliżowała nam, maszkara, cały handel z innymi królestwami. Wprawdzie, da się żyć, bo innymi drogami też da się wozić, ale głównym było i najbezpieczniej, i najtaniej, pal licho haracz dla Baltazara!
- Wy, rozumiem, też tracicie.
- Każdy traci, kto interes swój z głównym traktem związał. Ale najwięcej Baltazar. Szuka on co rusz w Starogrodzie męża, który licho zwojuje – szeptał spoglądając na wejście do karczmy, w którym pojawiła się postać w czarnym kapturze. - I nic. Każden jeden przepada. Nawet sławetny Ulryk ważył się na stracha. Nie wrócił.
- Wiadomo jaki gatunek?
- Nie wiadomo – rzekł podnosząc się, w celu obsłużenia zakapturzonego gościa, który zajął miejsce w drugiej części gospody. – Kto tylko się wybrał, nawet spojźrzeć, przepadł. To i nikt z głową na karku więcej nie zamierza się wybierać. Pokoje po dziesięć i dwadzieścia talarów – uciął. - Przy pokoju za dziesięć stajnia dla konia dwa talary, przy droższym w cenie.
Karczmarz wytarł spocone ręce o brązowy fartuch i podszedł do nieznajomego przybysza. Ten szepnął mu coś na ucho, a karczmarz szybkim krokiem podszedł do baru i nalał dwa puchary wina, po czym oba postawił obok wizytatora.
- Tamta niewiasta ma do pana sprawunek, tak twierdzi – oznajmił karczmarz podchodząc do Waligóry. – Prosi, abyście podeszli i się z nią napili.
                Mnich zerwał się jak oszalały. A więc i ona zjawiła się zbyt wcześnie!
                Jeśli, oczywiście, to była ona.
Nie bez niezbędnych ostrożności przysiadł się do tajemniczej postaci i pochwycił puchar z winem, który mu ta postać gestem zaproponowała.
                - Od brata? – zagaił Waligóra upijając łyk.
                - Od brata – potwierdził melodyjny, kobiecy głos. – W sprawie głowy króla.
                - Dlaczego nie „Złamany cebrzyk”? – dopytywał Waligóra. – Jest dużo bliżej, wygodniej i bardziej tłoczno.
                - Otóż to – odrzekła królowa. - Najprawdopodobniej przyuważono mnie tam z pańskim bratem, bowiem mój mąż zaczął się dziwnie zachowywać. W jego nagłą delegację też ciężko mi uwierzyć.
                - Rozumiem – zamyślił się mnich. – Widzę, że sprawa się komplikuje. No cóż, dopijmy nasze trunki i weźmy pokój, omawianie tej sprawy w tym miejscu nie jest bezpieczne.
                - Dobrze – zgodziła się królowa.
                Dopicie wina zajęło im niedługą chwilę.
                - Karczmarzu, wezmę ten pokój za dwadzieścia – wykrzyknął wreszcie do prawie nieprzytomnego gospodarza Waligóra. – I proszę o odprowadzenie mojego konia.
- Się robi – odrzekł karczmarz przynosząc mu klucz i opuszczając pomieszczenie. Zaraz po nim z karczmy wyszli pijani hazardziści.
- Zapraszam – rzekł do Vingenory.
Pokój na piętrze był dosyć czysty jak na przydrożną karczmę. Wyposażony był w jednoosobowe łóżko, dwa zydle, duży stół, lampę naftową i szafę. W rogu stała pusta balia.
Vingenora zdjęła płaszcz i rzuciła go na łóżko. Wreszcie odkryła swoją twarz.
Była bardzo pociągająca. Jej długie, jasnobrązowe włosy splecione w warkocz, jej ciemne oczy, jej jędrne piersi ściśnięte stanikiem i duży dekolt. Cholernie go pociągała.
- Zasłoń biust, niewiasto – nakazał na wstępie Waligóra nie chcąc dać się ponieść grzesznym myślom. Wiedział, że nie ma tyle samozaparcia i silnej woli co jego brat. Wiedział, że jego takie wieczorne spotkania sam na sam w wynajmowanych pokojach z tak cudną kobietą mogą skusić go do grzechu. Dlatego zgodził się tylko na to jedno jedyne, wieńczące spotkanie. A musiał się z nią choć ten jeden raz spotkać. Był bowiem przeorem zakonu.
                Usiadła. Jej długie nogi, wąska kibić, szerokie, idealne biodra. Jej jędrny tyłek. Przetarła dłonią twarz, włożyła palec do ust. Do jej różanych, pełnych ust. Polizała go swoim długim językiem.
                - Przestań – prosił Waligóra.
                Ale ona już widziała wybrzuszenie na jego szacie. Roześmiała się. Już dawno chciała wpisać Bożogrobca na listę swoich kochanków, jednakowoż Wyrwidąb, który do tej pory prowadził sprawę, był nieugięty. Cholernie wstrzemięźliwy. Teraz wiedziała, że się uda.
                W momencie gdy wkładała go do ust, Waligóra chwycił ją za głowę.
                I wtedy to się stało.
                Po raz pierwszy w jego życiu.
                To, na co całe to życie czekał.
                Głos z niebios.
                Skaż i strać.
                Ale jak, zapytywał siebie sam. Za co?
                Czarownica.
                Odepchnął ją tak, że uderzyła głową o podłogę. Podszedł do niej i uderzył ją z otwartej dłoni w twarz. Czegoś takiego się nie spodziewała. Złapał ją za włosy i pociągnął do góry uderzając czołem o kant łóżka. Z brwi popłynęła jej krew.
                - Za co?
                - Zginiesz, wiedźmo – odrzekł tylko Waligóra.
                - Oszalałeś, a Filip? Kto wykona brudną robotę?
                Racja, zastanowił się Waligóra. To odgórne polecenie papieża. Ta kobieta miała zabić Filipa. Marny los Waligóry, jeśli z powodu urojeń, jakimi te głosy mogły oczywiście się okazać, zniweczy plan papieża.
                Strać wiedźmę.
                Tym razem słowa te wypowiedziano szeptem i Waligóra stracił wszelkie opory. Przestał być sobą. Coś kierowało jego ruchami. Coś, co kazało mu jeszcze raz uderzyć królową i natychmiast wywieźć ją do Starogrodu, by po wypisaniu dokumentu bezzwłocznie spalić ją na stosie.
                Wiedział, że jest winna.

                                                                              ***

                Filip obserwował sceny w lustrze, pozostającego w transie Leonarda, dogorywające ciało żony na ołtarzu i leżącego w inkubatorze Waligórę. Wiedział, że ten trans kosztuje Leonarda niezwykle wiele sił. Waligóra musiał być niezwykle odporny na magię, skoro po pierwszej hipnozie miał wątpliwości co do słuszności jej zaleceń.
                Leonardo upadł. Był wykończony. Ledwo doczłapał się do ołtarza, by poderżnąć gardło iluzjonistycznej królowej i oswobodzić jej ciało z oków.  Poczekał, aż i ono zniknie, po czym znowu złożył ręce do modlitwy.

                                                                              ***

                Stos został przygotowany w pośpiechu. Ludzie, niemalże w piżamach, tłumnie gromadzili się przed nim, by zobaczyć cierpienie swojej królowej.
                Przywiązano ją do pala nad stosem. Wszyscy czekali w niecierpliwości.
                - W imieniu Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego skazuję oskarżoną Jej Wysokość Królową Krain Północy Vingenorę von Athas na śmierć przez spalenie na stosie – zaczął deklamować stojący na podwyższeniu Waligóra. – Oskarżona dopuszczała się haniebnych praktyk czarnoksięskich, oddawała się szatanowi i bluźniła przeciw Matce Naszej Kościołowi Jedynemu, Świętemu, Powszechnemu oraz Apostolskiemu. Niniejszym, powołując się na powagę i autorytet papieski, zezwalam królowej na ostateczne przedśmiertne pojednanie z Bogiem. Czy skazana pragnie skorzystać z ofiarowanej jej łaski?
                Królowa długo nie odzywała się patrząc z przerażeniem na roześmianą gawiedź. Po chwili dostrzegła postać, która była jej ostatnią nadzieją.
                - Mistrzu! – wykrzyknęła do wjeżdżającego galopem przez bramę dziedzińca Wyrwidęba. – Przecież mistrz wie! Jestem niewinna!
                Wyrwidąb pędził niemalże tratując tłum. Przed samym stosem zatrzymał się, zsiadł z konia i spojrzał na królową, a potem na swego brata.
                Wyciągnął ku niej dłoń.
                Dotknęła jego ręki i poczuł, że coś jest nie tak.
Zauważył, opętańczy błysk w oczach swojego brata stojącego na podwyższeniu.
- Wiedźma nie przyjęła łaski pojednania z Bogiem ofiarowanej każdemu skazańcowi przez papieża – wykrzyknął Waligóra. – Teraz stanie przed sądem Opatrzności, która ocenia wszystkich grzeszników miłosiernie, acz sprawiedliwie! Pamiętajcie, że wszyscy ostatecznie zostaniemy osądzeni w domu Pana. Niech ta upadła kobieta będzie dla was przestroga, drodzy bracia i siostry! Niech żyje Młot na czarownice! – krzyczał.
- Niech żyje – powtórzył wiwatujący tłum.
- Rzucać żagiew! – nakazał Waligóra stojącemu obok katowi z pochodnią.
- Przestać – wykrzyknął grubym głosem stojący na dole Wyrwidąb. – Ta kobieta jest niewinna!
- Wiedźma! – Usłyszał z tłumu i bezradnie obserwował, jak Waligóra wyrywa pochodnię katowi i sam rzuca ją na bale. Puścił rękę królowej i odskoczył. Wiedział, że nie może już jej pomóc, chciał jednak za wszelką cenę wymierzyć sprawiedliwość.
                - Opętali cię, Waligóra. Opamiętaj się!
                Tłum szalał. W ogólnym zamieszaniu pękły granice kontroli, Wyrwidąb usłyszał ryk, śmiech, odgłos sztyletu wbijanego w aortę kogoś stojącego nieopodal. W poczuciu ogólnego bezprawia pękły hamulce i ludzie ujawnili swoją prawdziwą naturę. A Waligóra stał nad nimi z rękoma wzniesionymi ku niebu i obłędem w oczach. Z ust i nosa zaczęła płynąć mu krew, po czym osunął się bezładnie na ziemię. Wyrwidąb ruszył w jego kierunku, poczuł uderzenie w tył głowy i upadł.
                Tłum wciąż wiwatował gdzieś w oddali.

                                                                              ***

                Skulony w kącie Filip otworzył oczy. Spojrzał na miotającego się po podłodze wrzeszczącego z bólu Leonarda i ruszył ku niemu z pomocą. Skryty w cieniu Bartolomeo zatrzymał go okrzykiem.
Leonardo wrzasnął przenikliwie, jego ciało wystrzeliło w powietrze i uderzyło w regał z książkami, który przygniótł jego zniszczone niesamowitą magiczną siłą ciało.
                Filip nie mógł się otrząsnąć. To, co się tutaj wydarzyło przerosło nawet jego. Patrzył w lustro, w którym jego żona płonęła w zbawczym ogniu wiary. Patrzył na pokój, który wyglądał jak wioska po najeździe barbarzyńców. Wreszcie patrzył na martwe ciało Waligóry, któremu gałki oczne wyszły na wierzch, a spod nich wypływała strużkami gęsta krew.
                Leonardo podniósł się z trudem.
                - Zabierzcie mnie stąd – wyszeptał. – Do orka.
                - O czym on mówi – zapytał zdziwiony Filip.
                - Nie ma czasu na pytania – odrzekł Bartolomeo. – Wracaj do zamku i udawaj głupiego, za kilka dni pojawi się u ciebie człowiek ode mnie. Ja muszę zabrać Leo na południe. Pod żadnym pozorem nie pozwól Edwardowi opuścić zamku, zrozumiano? – zapytał groźnie. – Jestem perfekcjonistą i nie pozwolę, żeby po takim wysiłku coś się spieprzyło – odrzekł przytulając przyjacielsko Filipa i wynosząc na plecach omdlałego Leonardo. Jak na krasnoluda był cholernie krzepki.

                Spóźnił się jednak z przestrogą. W momencie, w którym Filip przekraczał granice swojego królestwa, Edward przy pomocy tajemniczego nieznajomego je opuszczał.

4 komentarze:

  1. Ciekawa historia. Zauważyłam, że chyba inspirujesz się Wiedźminem (jeśli chodzi o język momentami), Hobbitem i w ogóle LOTRem (jeśli chodzi o niektóre nazwy), do tego jeszcze ta leglimencja (którą wymyśliła Rowling do Harrego Pottera). Zauważyłam mimochodem parę nieścisłości, które chciała bym abyś mi wytłumaczył. Po pierwsze, czy Miedzianobrody to Neron (skojarzył mi się z Quo Vadis), który grał na lirze, nie na cytrze? Po drugie, próbuję umiejscowić w czasie i w miejscu Twoje opowiadanie i mam te ramy zachwiane. Miejsca nie mogę ogarnąć bo niektóre nazwy wskazują na byłą Transylwanię, czyli Siedmiogród (u ciebie: Królestwo Siedmiu Gór) i polski Starogród ale wprowadzenie Leonarda Da Vinci (inspiracja Assassins' Creed?) wskazuje Włochy. A jeśli chodzi o czas akcji to mam totalny mętlik w głowie. Wydawało by się, że wszystko się dzieje w mniej więcej XVIII wieku, historycznie wtedy pasował by wątek inkwizycji i palenia czarownic czy wspomniane w pierwszym rozdziale żartobliwie Baśnie Braci Grimm z 1812, ale da Vinci żył na przestrzeni lat 1452-1519... Całość zaburzyło mi już kompletnie nazwanie lutni zabytkiem. Lutnie były używane aż do końca XVIII wieku. W jakim czasie zatem żyją twoi bohaterowie?!

    Moje pytania nie mają na celu w żaden sposób krytyki, to tylko ciekawość :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiadam na wszystkie pytania:

    Inspiruję się Wiedźminem jeśli chodzi o język, fakt. Ogólnie Tolkienem, fakt. Legilimencji używam jako ogólnego terminu chociaż wiem, że wymyśliła to Rowling tak jak oklumencję :)

    Miedzianobrody to Neron, tak :) Ale proszę nie próbować przypisywać logicznej koncepcji do bohaterów i miejsc, ponieważ niektóre są inspirowane światem rzeczywistym, historią itd., ale wszystko dzieje się w wymyślonym świecie :) Postaci i wydarzenia mogą być więc z różnych epok, poprzeplatane są te inspirowane historią z tymi totalnie wymyślonymi, jak również świat jest kompletnie zmyślony, chociaż niektóre miejsca, jak postaci, będą inspirowane prawdziwym światem i mogą mieć nawet faktycznie istniejące nazwy itp :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No Bartek, powiem Ci, ze jestem pozytywnie zaskoczona! :D
    Tak sobie czytając to opowiadanie, podobnie jak mojej przedmówczyni, przypomniał mi się Wiedźmin, inspiracji nim widzę dużo. Historia sama w sobie jest dość ciekawa, jednak mi też brak ram czasowych trochę przeszkadza, podobnie jak mieszanka bohateów - w szczególności Leonardo - ten motyw mi osobiście strasznie nie podszedł do gustu. A od strony technicznej, jak już Ci zwracano uwagę, interpunkcja nie jest do końca w porządku (brakuje często przecinków przed orzeczeniami i imiesłowami przymiotnikowymi, np.: "szeptał spoglądając na wejście do karczmy, w którym pojawiła się postać w czarnym kapturze" - przecinek powinien być przed "spoglądając") i chyba zdarzyła Ci się literówka w prologu bodajże, ale to akurat najmniejszy niuans.
    Język, stary, masz elegancki jak na początek tego opowiadania. :D Cięty, nie stroniący od wulgaryzmów - chociaż z nimi trzeba też uważać, coby nie przesadzić - dodatkowo mało powtórzeń, bogaty zasób słówek, bardzo, bardzo mi się podoba.
    Well, będę czekać na jakieś nowe rozdziały, weny życzę :D

    OdpowiedzUsuń