niedziela, 6 kwietnia 2014

Rozdział IV

Jeśli chcecie być informowani na bieżąco o nowych rozdziałach zapraszam do zostawienia "lajka" na moim prywatnym fp - facebook.com/bart.adamiak

Golem z przełęczy

***

Słońce wydawało już końcowe tchnienie. Ostatnie promienie padały jeszcze na las zwany Stuwiekowym. Gromadnie spadające liście z ogromnie przerzedzonych koron dumnych drzew zamigotały złotem i czerwienią. Łagodny wschodni wiatr poruszał delikatnie gałązki młodych brzózek, które dopiero niedawno zabarwiły się czarnymi plamkami. W pobliżu stał stary dąb, którego pień rozdzielił się na dwoje tworząc niemalże dwa odrębne drzewa.
                Zadrgało.
      Upadł tak nieszczęśliwie, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Powoli dochodził jednak do siebie.
      Spojrzał na klingę swojego miecza. Wyszczerbiona. Wbił ją w martwy konar dębu i wyjął zza pasa sztylet. Żałował, że nie uwierzył ponuremu druidowi i nie wybrał się do tego lasu z siekierą.
Enty naprawdę istniały.

***

Powinszował sobie zakupu tego skórzanego obuwia. Ślady przyprowadziły go na bagnisko.

***

Skryty w zaroślach obserwował migocące na wysepce światełko, gdy coś chwyciło go za szyję. Bez zastanowienia odwinął się, machnął sztyletem czując opór, wbił, przekręcił i przerzucił bezwładne cielsko przez plecy na ziemię spoglądając na kamienną twarz topielca.
Wiedział, że jest ich tu więcej.

    ***

Migocące w oddali światełko okazało się być pierwszym przyjaźnie nastawionym do niego stworzeniem na tych bagnach, a mianowicie leśną rusałką. Malutka, blond włosa wróżka wzrostu kciuka, proponująca skręcenie w prawo, mimo wszystko nie wzbudziła zaufania Edwarda. Miesięczne bezwzględne szkolenie w gaju druidów po raz kolejny przyniosło skutek.
Zielona kula z ręki wędrowcy uderzyła w uciekającą rusałkę, przykuwając ją magicznym łańcuchem do niewidzialnej materii. Oczom podróżnika ukazało się prawdziwe oblicze chochlika – pomarszczona twarzyczka ze szpiczastymi uszami i dwie wystające z niej łapki, nic innego jak myłek, zły duch bagnisk mylący ludziom drogę.
Edward zdjął z niego urok i pozwolił mu odlecieć wolno. Myłek sam w sobie nie był niebezpiecznym stworzeniem.

 ***

Wreszcie dotarł do przełęczy. Szurając butami po piaszczystych zboczach dojrzał główny trakt, na którym wyraźne były ślady częstej obecności ogromnego monstrum, jak również zwłoki śmiałków, którzy niegdyś próbowali zwalczyć potwora. Jego intuicja znów nie zawiodła.

 ***

Dojrzał go jeszcze przed zachodem słońca, tak jak się umówili. Zmierzał w stronę jaskini rozglądając się na boki. W ręku niósł duży kawał niedźwiedziego sadła. Edward wychylił głowę za ustęp pokazując Wilhelmowi, że udało mu się przybyć na miejsce niezauważonemu przez golema, co oznaczało kontynuację wcześniej powziętego planu. Starzec stanął przed wejściem i klasnął kilka razy w dłonie.
Po chwili dało się słyszeć odgłosy uderzeń twardych stóp golema o ziemie.
- Jacubus! – wykrzyknął Wilhelm.
Golem westchnął głęboko i machnął łapą uderzając o ziemię, po czym odwrócił się celem powrócenia do jaskini. Edward szybko schował się za ustęp.
- Nie! Jacubus, wróć! Mam dla ciebie podarek!
Golem zatrzymał się, po czym odwrócił z powrotem patrząc na Wilhelma ze zdziwieniem. Edward wychylił się pokazując patrzącemu na niego Wilhelmowi, by wyciągnął golema jeszcze trochę do przodu.
- Dobre jedzonko, smaczne i tłuściutkie – rzekł wycofując się ku głazowi po drugiej stronie przełęczy. – Zjemy na kamieniu!
Golem postąpił kilka kroków naprzód wynurzając się nareszcie całkowicie z wejścia do pieczary. Książę już parę chwil wcześniej powziął decyzję o wypełznięciu z ukrycia i teraz pędził ile sił w nogach ku zrębowi skalnemu. Jednym susem przesadził go obracając się w locie, po czym przekoziołkował barkiem po zboczu, i zanim ktokolwiek zdołałby się zorientować zniknął w mroku pieczary.

 ***

Ze swojego miesięcznego szkolenia w gaju druidów wyniósł również wiedzę jak odczytywać wskazówki pozostawiane przez dzikie żyjątka. Pamiętał jak jego mentor, Asgarhan, uczył go, że bez zrozumienia natury druidzi dawno by już wymarli. Bez trudu odgadł więc, w którym miejscu Jacubus zazwyczaj układa się do snu. Niedaleko tegoż miejsca dostrzegł wyrwę skalną. Pozostało mu ułożyć się i czekać w ukryciu.

 ***

Niewielką polankę na szczycie wzniesienia pokrywał kredowo biały krąg kolumn otaczający kamienny ołtarz, na którym spoczywał stary człowiek odziany w białą przepaskę i sandały. Patrząc w dal mógł dostrzec dokładnie niebieskawą rysę dobrze znanej mu, spokojnie płynącej rzeki przedzielającej pas gęstych lasów od wyjałowionej, spustoszonej ziemi, nad którą krążyły stada czarnych kruków.
- Piękny poranek, Asgarhanie – ozwała się do starca głębokim głosem płaskorzeźba na jednej z kolumn przedstawiająca masywnego wojownika ze skrzydłami.
- Zaprawdę piękny, o Jastrzębiu, władco wiatru – odrzekł druid wzdrygając się ze strachu.
- Czyżbyś znowu mieszał się w sprawy, które nie powinny trapić bogobojnych druidów, Asgarhanie? – ozwała się płaskorzeźba przestawiająca długowłosą kobietę w tunice do samej ziemi. – Czyżbyś zapomniał, do czego doprowadziły twoje rządze ostatnim razem?
Druid upadł na kolana. Reszta posągów też ożyła i przysłuchiwała się tej wymianie zdań z zaciekawieniem.
- Zmieniłem się, przyrzekałem na bogów! Tym razem działam dla sprawiedliwości!
- Nie przeszkodzimy ci Asgarhanie, bo nie mamy prawa cię oceniać, ale pamiętaj, że dostałeś ostatnią szansę. Jeśli popełnisz ponownie grzech chciwości, nie będziemy znali już litości – odrzekła kobieta, po czym wszystkie płaskorzeźby zastygły ponownie.
- Nie wykorzystam tego – powiedział tonem, który wskazywał na to, że bardziej stara się przekonać siebie niż ich. – Zmieniłem się na lepsze. Działam dla wyższego dobra.

 ***

Usłyszał grzmot. Tak jak się umawiali, druid wykonał swoją część planu. Błysk wpełzł do jaskini z niesamowitą prędkością, uderzył w pręt, który Edward wyjął zza pazuchy i odbił się w stronę golema wywołując u niego niesamowity ból. Książę wiedział, że to jest czas, by zaatakować.
Odbił się od skały i nim golem zdołał się zorientować chwytał już go za szyję wbijając sztylet w oczy. Zaskoczony golem zaczął miotać się bezładnie próbując ściągnąć z siebie intruza, jednak Edward trzymał się mocno jego karku, miejsca, którego golem nie jest w stanie dotknąć łapą.
Jacubus zaczął tańczyć swój ostatni, śmiertelny taniec. Ryk bólu z powodu krwi wlewającej się do mózgu przeplatał się z hukiem uderzeń, które wykonywał bezwiednie.  Książę wbił nóż w jego kark po rękojeść dziwiąc się, gdyż sztylet wszedł dosyć gładko. Przyparł mocno do kręgów szyjnych potwora prawą dłonią zapierając się na sztylecie i balansował teraz na granicy życia i śmierci. Miał świadomość, że pokrak nie dosięgnie go ciągle przecinającą powietrze dłonią, ale wiedział, że jeśli golem wierzgnie się zbyt mocno lub nie padnie szybko, on straci siły i upadnie na ziemię, a wtedy poniesie niechybną śmierć. Niewiadomą była też pozycja, w której martwy stwór runie na glebę, istniało prawdopodobieństwo, że upadając rozgniecie  go jak muchę.
Edward dojrzał na końcu przełęczy pierzchającego bezładnie ile sił w nogach Wilhelma. Dopiero teraz dostrzegł, jak okropnym wrakiem człowieka był korsarz. Biegnąc co tchu w przód poślizgnął się na żwirowisku i upadł na twarz uderzając głową o głaz zwijając się z bólu.
Gdy Edward zaczął mieć wrażenie, że dłużej już nie da rady, a jego mięśnie zaczęły odpuszczać poczuł, że golem zwala się na plecy. Ostatkiem sił, podpierając się o wystającą rękojeść sztyletu okręcił się na drugą stronę i poleciał w dół wraz ze stworem. Gdy opadł już tuman kurzu podniósł się i zlazł z klatki piersiowej golema wciąż dychając ciężko.
Sztyletem rozdarł klatkę piersiową golema i wyjął z niej martwe już serce. Niosąc je w dłoni podszedł do wyjącego wniebogłosy Wilhelma.
- Udało się – rzekł podając mu rękę i patrząc z politowaniem na krew sączącą się z jego łuku brwiowego.
- Cholera – zaklął Wilhelm podnosząc się dzięki jego uściskowi i siadając pokracznie na głazie nieopodal – chyba złamałem nogę.
- Postrach królewskiej floty, dawny mistrz dziedziny abordażu, łamie sobie nogę biegnąc po wzgórzu.
- Czyli mi nie pomożesz?
- Pomogę – odrzekł Edward widząc zdziwienie malujące się na twarzy Wilhelma. – Może bywam cyniczny, ale nie jestem potworem. No i bardzo mi się przydałeś. Gdybyś nie wyciągnął skurwiela z jaskini nie mógłbym go dostać w miejscu, które obrał za swój dom, a tylko tam mogłem znacząco osłabić go uderzeniem pioruna. Można nawet powiedzieć, że jestem ci wdzięczny.
- Ciężko o wdzięczność w dzisiejszych czasach. To naprawdę rzadko spotykane. Ale ja jestem starej daty człowiek, więc ciągle posiadam pewne wartości, pomimo iż byłem korsarzem i bandytą. Zawsze może pan liczyć na moją pomoc, panie Robinie.
- Będę o tym pamiętał – uśmiechnął się Edward. – Chociaż przyznam, że nie mam pojęcia, do czego może mi jeszcze posłużyć stary korsarz, który przeżył wszystkich swoich kamratów i już tylko czeka, żeby ponownie spotkać się z nimi gdzieś tam w lepszym świecie.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się pomoc korsarza – uśmiechnął się ironicznie Wilhelm Kobyła. – Nawet tak zrujnowanego jak ja. Niejeden już tak sądził i niejeden dzięki sprytowi znajomego pirata z opresji się wyczołgał. Nie odrzucałbym tej dłoni, panie Robinie – rzekł wyciągając dłoń.

Edward odwzajemnił uścisk. To była jedna z lepszych decyzji w jego życiu. Nigdy nie spodziewałby się, że staruch pomoże mu jeszcze tak bardzo, jak to miało miejsce.



Bartłomiej Adamiak